Wyznanie nawróconego wolnomyśliciela

(w liście do kapelana S[ióstr] Karmelitanek w Lisieux).

9 marca 1926.

Mój drogi Ojcze!

Już trzeci dzień się kończy od czasu, kiedy św. Teresa mnie nawróciła - a ja zachowałem tę samą trwałą, mocną wolę. Pewnie zapyta mnie Wielebny Ojciec dlaczego przybyłem do Lisieux? Otóż dowiedziałem się o tym dopiero na odjezdnym. Mimo to rozumiałem - coprawda niewyraźnie, że nie mógłbym tam nie pojechać. Jakikolwiek pozór wystarczyłby do podróży, czy to, aby poznać duszę normandzką, której nie znałem, czy też, aby doznać jakichś nowych, nieoczekiwanych wrażeń, lub zabawić oko nowymi, nieznanymi widokami... w każdym razie czułem dobrze, że to wszystko było tylko czczym pozorem. Przybyłem do Lisieux, ponieważ czułem się pociągniętym i niejako popchniętym przez kogoś, kto pragnął mego dobra. Kiedy poraź drugi wziąłem do rąk "Dzieje duszy" (poraz pierwszy czytałem je za młodu bez głębszego wrażenie) - to uczyniłem to jedynie w celu zaspokojenia swej ciekawości. W ciągu czytania zapisywałem swoje uwagi, na które obecnie nie zgodziłbym się żadną miarą. Nie wiedziałem o tym, że w dwa miesiące później ideałem moim będzie usilnie starać się o to, by stać się podobnym do św. Teresy.

Kiedy naprzykład czytałem w żywocie Świętej słowa: "Szatan - on to był właśnie" - chciało mi się śmiać z tego zdania "on to był właśnie" i myślałem sobie: Jednak wyobraźnia wszystko potrafi - nie rozumiejąc wcale, że "on to był właśnie", który przez usta moje wypowiadał to niedowierzające i drwiące zdanie.

Dusza moja była całkowicie zatruta... Czytałem Renana, potem Anatola France’a i jeszcze wielu innych, których dzieła wyrobiły we mnie przekonanie, że skoro nicość jest ostatecznym kresem człowieka, wszelki wysiłek, wszelka cnota jest tylko marnym i kłamliwym złudzeniem. Doszedłem do tego, że samego siebie zapytywałem, czy prawdziwa moralność nie polega raczej na tym, aby zostawić naturze całkowitą wolność i puścić ją na igraszkę namiętności - zamiast ją umartwiać i na każdym kroku jej się sprzeciwiać.

Mój Ojcze, jakżeż wiele cierpiałem! Cierpiałem, bo nie miałem w życiu celu, któryby był moją nicią przewodnią - bo w sercu moim pełno było wątpliwości. Mam żonę, córeczkę, wreszcie i dobrobyt, którego pragnąć przecież każdy ma prawo. Wśród tego wszystkiego miałem wrażenie, że grozi mi jakieś niebezpieczeństwo, że czegoś mi brak i z dnia na dzień coraz bardziej traciłem ochotę do życia.

Ach, jakże zrozumiałem jest wołanie św. Teresy: "O Jezu, błagam Cię, daj mi pokój wewnętrzny"! To mnie zbliżyło do niej i od tego zdania począwszy, zacząłem odkrywać w jej słodkim stylu, ostre i przejmujące spojrzenia małej filozofki, tak dobitnie, a tak prosto wyrażającej stan duszy, który właśnie przeżywałem.

Jej geniusz objawił mi się przy czytaniu ustępu o pokusach przeciwko wierze. Zdaje mi się, że ciemności za przykładem tych grzeszników, o których jest mowa w Piśmie Św[iętym], szydzą ze mnie i tak się do mnie odzywają: "Marzysz o światłości, o pięknej ojczyźnie, o wiecznym posiadaniu Stworzyciela, myślisz, że kiedyś wyjdziesz z tej mgły, w której upadasz na siłach - naprzód - raduj się ze śmierci, która ci da nie to, czego pragniesz, lecz noc jeszcze głębszą, noc nicości". I dalej: "Bóg wie dobrze, że nie posiadając radości, wynikających z wiary, staram się przynajmniej w czynach ją okazać".

Tak to wiara sama, bez okazywania jej w czynie, nie jest odpoczynkiem dla duszy. Dla świętej, tak ściśle złączonej z Bogiem, jak św. Teresa, był czas, kiedy wiara nie dawała jej nic więcej, jak tylko stałą wolę postępowania naprzód wśród czarnej nocy.

Odtąd musiałem wiele razy przerywać czytanie "Dziejów duszy", żeby nie płakać. Zrozumiałem i zobaczyłem, że nie ja sam cierpiałem.

W Lisieux po spowiedzi poczułem w sobie fale nowego całkiem życia. Chodząc po stromych uliczkach, wsłuchiwałem się w brzmiące wewnątrz dźwięki dzwonów mojej pierwszej, chrześcijańskiej młodości. Dzwonią one ciągle, dzwonią na zmartwychwstanie, którego szatan nie przewidział.

I nie było to żadnym złudzeniem. W młodości, będąc z natury zapaleńcem, miewałem wielkie uniesienia. Lecz teraz nic podobnego; to uczucie radości ogromnej i głębokiej, spokojnej ufności, pewności, że znalazłem wreszcie to, czego szukałem na drogach wręcz przeciwnych. Dziękuję św. Teresie, iż bez żadnej z mej strony zasługi, odkryła i zerwała maskę z mojego przeciwnika, bo sam, o własnych siłach, w żaden sposób nie mógbym go zwyciężyć.

Wczoraj wieczorem czułem w sercu ogromną radość wewnętrzną na myśl, że teraz odnalazłem swoją duchowną rodzinę: Kościół katolicki, świętych, a w szczególności tę, która była moją gwiazdą przewodnią - św. Teresę od Dzieciątka Jezus, że na szerokim świecie, gdzie jest tylu nieprzyjaciół zbawienia, Lisieux będzie dla mnie arką, w której znajdę odpocznienie i pokój, że moja niebieska patronka zna ukryte moje cierpienia i że odtąd tak w cierpieniu, jak w radości, tak w pracy, jak w spoczynku, tak w nadziei, jak w znużeniu, w każdej chwili będę mógł jej wzywać i błagać o wsparcie.

W niedzielę wieczorem z bólem serca pożegnałem Lisieux. Na cmentarzu płakałem. W pociągu doświadczyłem na sobie uczucia "wyrywania" duszy, jak się wyraża św. Teresa, ale było one połączone z ufnością, bo gdy odjeżdżałem, ostatnie spojrzenie moje padło na białą figurę św. Teresy na tle mogił.

Kaplica - cela św. Stanisława Kostki

Celka, gdzie zamieszkiwał św. Stanisław Kostka, zamieniona na kaplicę, w Rzymie. W pośrodku podobizna tego świętego miłośnika Najśw. Marii Panny. W roku bieżącym upływa 200 lat od kanonizacji świętego młodzieniaszka, to też w ostatnich dniach sierpnia odbył się w Warszawie uroczysty obchód tej rocznicy, połączony ze Zjazdem Katolickim ogólnopolskim.