W blasku świętości
tytuł: W blasku świętości

Dębowiec, mała mieścina pod Jasłem w województwie krakowskim, tak niepozorna i niczym nie wyróżniająca się od tysięcy Innych, że daremnie szukałbyś jej w encyklopediach i na ogólnopolskich mapach. W tym oto miasteczku, zielonym i cichym, gdzie życie toczyło się nurtem spokojnym i jakby sennym, urodził się w rodzinie Pawłowskich, ubogich wyrobników, chłopiec - trzecie z rzędu, dziecko - któremu na chrzcie świętym dano imię Aleksandra. Było to w roku 1865, 29 marca. Do faktu narodzin małego Olesia - poza rodzicami jego nikt nie przywiązywał wagi, nie przypuszczając, że stanie się on przyczyną wielkiej chwały, jaka spłynie kiedyś z tego powodu na ciche miasteczko.

życie chłopca nie było lekkie. Gdy inni malcy w jego wieku bawili się beztrosko i niefrasobliwie - Oleś pracował jak umiał i na ile sił mu starczyło. Kiedy był jeszcze bardzo mały, pasał krowy swego wuja, aby w zamian otrzymać nieco mleka dla swej matki. Później pracował w polu "i uczył się w wiejskiej szkółce. Ponieważ był zdolny i pilny, tedy proboszcz miejscowy, ks. prałat Kopestyński, wpłynął na matkę, aby posyłała chłopca do gimnazjum w Jaśle. Kształcił się więc Oleś dalej, lecz nim pierwszą klasę ukończył - matka jego zmarła. Był to dla chłopca tym cięższy cios, że prócz bólu serdecznego po stracie rodzicielki - znalazł się bez środków do życia. Lecz Oleś nie złamał się, nie przerwał nauk. Lekcjami, czym mógł, zapracowywał nie tylko na własne utrzymanie, lecz dopomagał wydatnie swojej małej siostrzyczce. Mijały lata w mozole i trudzie. Gdy nadszedł wreszcie rok 1886, Oleś ukończył gimnazjum z odznaczeniem. Właściwie od dawna był to już Aleksander; nawet w dziecinnych latach cechowała go powaga, a uśmiech, który miał dla wszystkich, zdawał się być pełnym zadumy. A przecież, choć już w dziecięcych latach stał się Aleksandrem, do końca swoich dni nie przestał być jednocześnie Olesiem, tyle w nim było dziecięcej bezpośredniości i błogosławionej - dzieciom i świętym danej - ufności w moc Bożą i orędownictwo Bogarodzicy, do Której specjalnym zawsze pałał nabożeństwem.

Był wysoce uzdolniony i z wielkim powodzeniem w każdym mógł pracować zawodzie, obrał wszakże żmudną a trudną i wyrzeczeń wymagającą służbę Bożą. Gdy wyzdrowiał z zapalenia opłucnej i tyfusu, na które zapadł po zdaniu matury, gdy sprawy rodzinne uporządkował i pracą nauczycielską w dębowieckiej szkółce, którą sam kiedyś kończył, fundusik mały na naukę swoją zebrał - wstąpił do Seminarium Duchownego w Przemyślu. Już w dziecięctwie piękny jego charakter - teraz skrystalizował się nad podziw wspaniale; niezwykła świątobliwość jego życia, prostota przedziwna w obcowaniu z ludźmi i dobroć nad zwykłą ludzką miarę - wyróżniały go spośród innych i za przykład budujący służyły. Studium seminaryjne ukończył Aleksander ze specjalnym odznaczeniem, a 19 lipca 1891 roku otrzymał święcenia kapłańskie z rąk biskupa przemyskiego ks. Łukasza Ostoi-Soleckiego.

Rozpoczęła się odtąd praca na Bożej Niwie. Dziewięć lat cichego, niestrudzonego i pełnego samozaparcia duszpasterstwa w Rokietnicy pod Przemyślem, gdzie ksiądz Aleksander jako wikariusz nie tylko dzielnie sekundował w pracy świątobliwemu plebanowi ks. Michałowi Rosickiemu, lecz z sędziwych jego bark zdjął znaczną część trudu, aby siebie samego nim na chwałę Bożą obarczyć. Już wonczas przedziwną był obdarzony mocą wnikania w głąb ludzkich serc, ujmowania ich w miłujące swoje dłonie i składania - choć oporne nieraz były - u stóp Pana. A już najwięcej ukochał dzieci. Jakże zabiegał koło nich, aby duszom ich światłość niebieską ukazać, aby dać im podstawy wiary, niewzruszone i mocne, które by życie całe przetrwać mogły.

Przeniesiony ku wielkiemu żalowi wiernych do sąsiedniego Pruchnika, dalej ksiądz Aleksander pracę swą zbożną kontynuował. W Pruchniku był wikariuszem, a nadto obsługiwał kościółek filialny w Jodłówce. Jodłówka owa - to wioska, ongiś położona wśród nieprzebytych lasów; dzieje jej założenia wymykają się historiopisom. Położona jest malowniczo wśród wzgórz, z których jedno zwie się Górą Świętej Marii. Na górze tej wznosi się mały kościółek z cudownym obrazem Matki Boskiej Pocieszycielki i Orędowniczki. I byłaby może Jodłówka owa, z racji dróg lichych i przepastnego błota dookolnego, całkowicie przez ludzi zapomniana, gdyby nie obraz cudowny, do którego lud pobożny z bliska i z dala z dawien dawna pielgrzymował, o opiekę, o pomoc błagając, a wysłuchiwany nader często - zanosił modły dziękczynne. Ten cudowny wizerunek Bogarodzicy, na wiele mil wokół gorąco czczony, jednego jeszcze czciciela zyska ł a był nim ksiądz Aleksander. Jakże często modlił się u stóp jego świątobliwy kapłan! Jakże często żarliwe zasyłał modły, aby praca jego duszpasterska bujne wydawała plony, aby Orędowniczka Niebieska natchnęła go mocą budzenia z uśpienia tych wszystkich dusz opornych, a nieraz wrogich, z którymi stykał się co dnia! Zachwaszczona to była niwa jadowitych zielsk pełna, a przecież ksiądz Aleksander z pomocą umiłowanej swej Pani Niebieskiej przeorał ten ugór, w wiernych płomień wiary żywiej rozpalił, obojętnych do stóp Marii przywiódł, wrogich rozbroił sercem własnym i prostotą.

modlitwa, konfesjonał

Gdy w roku 1889 w Jodłówce probostwo ustanowiono, ksiądz Aleksander mianowany został plebanem. Już nie opuścił swego pustkowia umiłowanego, gdzie królował obraz Matki Bożej. Najpierw ubożuchno w chatce wieśniaczej zamieszkał, później skromną plebanijkę pobudował i do niej się przeniósł, główną wszakże uwagę zwracając na świątyńkę maluchną, którą - od ust sobie odejmując - wyporządził, odmalował, wyposażył .W jednej wytartej sutańczynie ks. Aleksander chodził, lada jak jadł i spał, jeno kościółek swój Bogu na chwałę stroił, nędzę wszelaką do łona tulił, wspomagał, pocieszał, w wierze utwierdzał. Ani o zaszczyty dbał, ani o dostojeństwa się ubiegał. Siewcą był Bożego Słowa w każdej godzinie dnia. Jak kropla wody opokę latami drąży i do wnętrza w końcu się do bierze, tak ksiądz Aleksander najzawziętszych Marii przeciwników dotąd słowem a czynem, a przykładem a dobrotliwością nadludzką prawie zniewalał, aż rozeznali się w błędach swoich i oziębłości zbywszy, na cudowny wizerunek olśnione oczy zwracali, dziwiąc się sobie samym, iż wcześniej tego nie uczynili, tak długo bez szczęśliwości tej wielkiej się obywając.

Nie brakowało mu mocy, ani wytrwania i nie tylko zatwardziałych grzeszników nawracał, ale wymadlał dla nich dobrodziejstwa rozliczne. A ktokolwiek z troską swą serdeczną zwrócił się do kapłana, nie ustawał on w modłach, póki łaski Niepokalanej nieborakowi nie wyprosił. Lecz taki był skromny i tak pokornego serca że nie uważał siebie za godnego pośrednika wobec Matki Bożej. To przecież oni, wierni, sami modlili się i ich jedynie Bogarodzica wysłuchiwała; cóż on, maluczki sługa Boży, mógł zdziałać?

"Wieluż stąd, - pisze ksiądz Aleksander o cudownym wizerunku Matki Bożej Jodłowieckiej - którzy tu przyszli Marię błagać w smutku, odeszło pocieszonych; iluż, co tu przyszli błagać o zdrowie dla chorych dzieci, wróciło do domu i zastało zdrowe swe pociechy, iluż tu ciemnych przejrzało, chorobami połamanych kalek wróciło do domu o własnej mocy, ilu umierających do zdrowia wróciło... Jest tu w tym miejscu świętym palec Boży,

Jest tu potęga Marii, Która miejsce to Sobie obrała i chce, aby chwała Jej rozchodziła się stąd szeroko w świat i dlatego tak wszystkim fu cudownie kieruje".

Ale on, sługa Boży dobry, choć chory poważnie na wątrobę i nerki, z czego wywiązała się w końcu dotkliwa cukrzyca, nie modlił się o swoje zdrowie; wypraszając zdrowie dla innych - o swoim zapominał. I pracował, pracował na tej niwie Bożej miesiącami i latami, cicho i niestrudzenie, w nadziemskim jakimś zapamiętaniu, a im gorzej z nim było, im większa słabość nękała jego znużone ciało - tym więcej spieszył się, aby zdążyć, aby jak najwięcej serc Matce Bożej przysporzyć, aby jak najwięcej dusz pod Jej opiekę oddać.

I nadszedł dzień, w którym księdza Aleksandra wyniesiono z konfesjonału na wpół żywego. Był to początek końca, lecz kapłan i wtedy nie myślał o sobie. Ledwo sił nieco odzyskał, już do obowiązków swoich duszpasterskich powracał, już nabożeństwa odprawiał, penitentów wysłuchiwał, do Stołu Pańskiego wiernych przyjmował i modlił się, modlił u stóp cudownego wizerunku, aby zbożny plon dusz, który latami gromadził, nie zmarniał, aby w jego siejbę serdeczną nie wmieszał szatan kąkolu zwątpienia.

O świcie 27 lutego 1932 roku, w dzień swego patrona, ksiądz Aleksander prace swoje na ziemi zakończył, lecz choć nie było go już wśród osieroconych parafian, ktokolwiek zwrócił się do niego z westchnieniem o ratunek i wstawiennictwo - bez pomocy i pociechy nie odszedł. "Ufam, - pisał do jego parafian śp. ks. biskup Anatol Nowak - że po takim życiu doczesnym, dusza śp. księdza Aleksandra weszła do wesela Pana swojego i zażywa odpocznienia wiekuistego, co daje powód do radości i pewności, że mamy nowego Orędownika w niebie". Wiele, wiele dobrodziejstw, uzyskanych przez błagających o wstawiennictwo księdza Aleksandra już po jego śmierci - potwierdziło słowa Arcypasterza.

Módl się za nami, księże Aleksandrze, i wybłagaj dla nas choć drobną cząstkę tej błogosławionej wiary i ufności, jakimi opromienione było całe Twoje życie...