Powrót

Jakże go mam nazwać? Ani imię, ani nazwisko jego nie ma właściwie znaczenia. Istotna jest duchowa przemiana, jakiej podległ, przemiana, która uczyniła z niego zupełnie innego człowieka. Więc nazwę go X, niechaj będzie symbolem moralnego odrodzenia człowieka, który nie nagle - bo to byłoby rzadko spotykanym cudem - lecz stopniowo, powoli, dzień po dniu otwierał oślepłe oczy na światło prawdy - aż przejrzał.

Łódź - miasto kominów. Przędzalnie, przemysł metalurgiczny, dym, sadze. I szara dola ludzka. Biegną dni za dniami i nie przynoszą z sobą nic, tyle tylko, że biegną, że mija wraz z nimi życie, że będzie ich coraz mniej.

X był małym chłopcem - życie płynęło mu jak sen. Rano tylko i wieczór - pacierz, wspomnienie wieczności Boga i przemijalności człowieka, pacierz - błaganie podzięka, ufność. Lecz dzieci zazwyczaj odmawiają pacierz bezmyślnie, wszystkimi korzeniami wrosłe są w życie, obficie czerpią z niego soki - i pochłania je ono bez reszty. Jakże blisko jest przy nich Bóg i jak jednocześnie daleko! A gdy przemija dziecięca wiara i ufność - odległość od Boga zwiększa się, pogłębia, olbrzymieje. Mijają lata, z dziecka wyrasta człowiek - i bardzo często więcej jeszcze oddala się od Boga. Pacierz zazwyczaj nie jest już potrzebą serca, jest przyzwyczajeniem, jakimś nieokreślonym obowiązkiem, który wypełnia się machinalnie, obojętnie, myśląc często o czym innym, o życiu, które bujną falą płynie za oknami, które wabi, woła, wzywa.

X poszedł tą samą drogą, drogą najmniejszego oporu, na którą - często bezwiednie - wkracza większość ludzi. Unosiło go życie: jadł, spał, marzył, obliczał, lecz o Bogu nie myślał. Z wiary i ufności dziecinnej pozostał, mu jedynie pacierz klepany ot tak sobie, z kilkonastoletniego nawyku. Chodził z nawyku i do kościoła, lecz właściwie po to jedynie, by spotkać się z kolegami, wmieszać się w tłum, Bóg? Bóg był daleko, bliższa była zabawa, śmiech, gwar, koledzy, dziewczęta nowe ubranie, kino. Była jeszcze i praca lecz tego nie dało się już uniknąć: otrzymywało się wszak za nią pieniądze, a bez nich...

Poznał wreszcie dziewczynę, dziecko prawie, i pokochał ją. Tak zwyczajnie, po człowieczemu, bez wspólnoty dusz, bez braterstwa umysłów; było to po prostu fizyczne upodobanie. X zapragnął poślubić swoją dziewczynę. I tu właśnie nastąpił punkt kulminacyjny.

Dla X ożenek był rzeczą zupełnie prostą, na drodze jednak stało coś, co wywoływało w nim niechęć i niepokój. Spowiedź. Niestety! Trzeba się spowiadać, trzeba wyznać swoje przewiny - wszystkie, jakieby nie były. A X już od pięciu lat unikał konfesjonału, więc... Też wymysły z tą spowiedzią! I po co to? Czy to ułatwi człowiekowi życie? Czy odbierze mu trud codziennej walki o byt?

Nie, trzeba coś obmyśleć, może uda się z tego wymigać... To przecież ciężko roztrząsać wszystkie te nieprawości, których tyle się nazbierało w ciągu lat... Nie! Nie będzie się spowiadał. Lecz - nie ma rady, inaczej nie będzie mógł poślubić swojej dziewczyny... Nie dadzą ślubu! Ach, już wie... I po cóż ma wszystko wyznawać? Powie coś niecoś tylko, to, co... no, to, co najłatwiej przejdzie przez gardło.

O reszcie przemilczy - to będzie najprostsze wyjście z sytuacji.

Ołowiem ciążąca myśl o konieczności odbycia spowiedzi przestała dolegać. Śmiał się w kułak. Świetny kawał urządzi tym klechom! że też wcześniej na to nie wpadł! Nie byłby trapił się tak długo.

Uczynił jak postanowił. Zataił w czasie spowiedzi wszystko to, o czym przykro mu było mówić. Pukanie. Powstał z klęczek. Już po wszystkim. Nareszcie!

Czas płynął szybko. Przygotowania do ślubu, ślub, wesele. Był rad, dopiął swego, ma żonę, młodą, ładną, pobożną - tak, bardzo pobożną, a to jest gwarancja, że... No, tak, że będzie dla niego dobrą, wierną żoną, że pożycie ich ułoży się szczęśliwie...

I w owej właśnie godzinie przyszły pierwsze refleksje, jakiś niepokój, niepewność, niezadowolenie - sam nie wiedział co. Bezwiednie odsuwał od siebie wspomnienie odbytej przed paru dniami spowiedzi, spowiedzi w czasie której tak wiele zataił - nie przez zapomnienie a świadomie, Myśl jednak powracała uparcie. Zawarł związek małżeński z dziewczyną czystą i pobożną, wszedł na nową drogę życia - i oto już pierwszy krok na tej drodze był kłamstwem, kłamstwem wobec Boga.

Niepokój pogłębiał się z dnia na dzień. Dręcząca myśl dolegała jak otwarta rana. Skłamał Bogu! Ogarniał go lęk, że oto przekreślił własne życie i życie młodej, ufnej, pobożnej żony, która przez związek z nim - choć sama nic nie zawiniła - nie jest szczęśliwa, on bowiem utracił spokój, główny czynnik szczęścia. Młoda kobieta nie wiedziała o niczym, lecz rzeczywiście nie była szczęśliwa. Usposobienie męża zmieniło się; był to już nie ten człowiek, nie ten beztroski, trochę kpiący mężczyzna. Przypisywała to przedłużającemu się bezrobociu, lecz przecież przed ślubem nie miał już pracy, a jednak był inny...

X chodził jak cień, nie wierzył w przyszłość, bywały dni, że przychodziły mu do głowy najgorsze myśli. Nie ma wyzwolenia... Modlić się? I chciał i - nie śmiał. Zawinił Bogu, czy Bóg wysłucha go i przebaczy? Nie wiedział, że Bóg jest samym miłosierdziem, że Bóg każdą winę przebaczy, jeżeli grzesznik okaże szczerą skruchę i przewinę swą naprawi. Wiedział jednak, że powinien odbyć spowiedź i wyznać zatajone poprzednio przewiny i sam fakt ich zatajenia. Może okaże się to dostateczną pokutą i będzie mógł zacząć nowe życie...

Ogarniało go jednak zwątpienie, a wraz z nim fala lęku. I łamał się z sobą i cierpiał - aż myśl mu przyszła szczęśliwa, aby do Matki Bożej z pokorną zwrócić się modlitwą o łaskę dobrej spowiedzi. Niepokalana wydawała się bliższą jego ludzkiemu, błądzącemu sercu; kiedyś była przecież człowiekiem, tak wiele ludzkich przeżyła uczuć, tak bardzo cierpiała. Wiara, którą zatracił na manowcach i rozstajach życia - powróciła doń. Odczul ulgę, słabą zrazu, lecz pogłębioną nadzieją. Modlił się i powoli odchodził odeń lęk i mijał niepokój. Czuł, że wina jego będzie mu przebaczona, że ścieżka jego życia zostanie naprostowana.

Nadszedł wreszcie dzień, w którym - pełen już ufności - przystąpił do generalnej spowiedzi, a później do Stołu Pańskiego. I doznał wówczas takiego uczucia, jakby z ciemnego, o zamkniętych okiennicach domu, wyszedł na próg, na świetliste słońce. Wszystko, co dolegało i dręczyło - zniknęło bez śladu. Był to świt odrodzenia, powtórne narodziny duszy.

Gdy modlił się później o pracę, której tak długo był pozbawiony, wierzył i ufał, że Matka Boża dopomoże mu i tym razem. Czyż przez długie wieki nie wspierała zawsze tych wszystkich, którzy zwracali się do Niej o pomoc z wiarą i ufnością? Czyż nie okazała zmiłowania tym nawet, którzy przez długie lata wyrzekali się Jej Syna? Oto słabymi jeszcze kroki stąpał na nowej drodze i potrzebował podtrzymania, aby nie zboczyć, nie zachwiać się, nie upaść. I po raz wtóry doznał łaski, otrzymał bowiem pracę, która umocniła go w wierze, że dobroć Matki Bożej zawsze umożliwi powrót każdemu zbłąkanemu.

Praca była ciężka, lecz X oddawał się jej z radością: nie był już sam w trudzie swoim i w troskach, wiedział bowiem, że zawsze, gdy będzie mu źle i ciężko, zwrócić się może z serdeczną prośbą do Niebieskiej Orędowniczki, która modłów jego wysłucha i pomoże.

X. i on - jak tylu innych - przesłał podziękowanie do redakcji "Rycerza" Niepokalanej", aby i innych pobudzić do ufności w nigdy nie zawodną pomoc Matki Bożej. "

Powrót