Nawrócenie przez Cudowny Medalik w Warszawie

Było to w r. 1919 w Warszawie - Dzieci Maryi, będące zdała od cierpiącego Lwowa, gdzie ledwo działa przebrzmiały, a krew Orląt jeszcze nie była wyschła, pragnęły przyjść z pomocą moralną żołnierzom po szpitalach. Wobec dość szczupłej liczby pań postanowiono zacząć od szpitala Ujazdowskiego, składającego się z kilku pawilonów. Dnia 1 maja rano kilka uczestniczek tej pracy, zaznajomiwszy się z Ks. Kapelanem, przez niego prowadzone, obchodził kolejno sale. - Trzeci pawilon był dla tuberkulicznych - wchodząc do niego miało się wrażenie, że to przybytek śmierci. Uczucie to zostało spotęgowane, gdy Ks. Kapelan na progu jednego z oddziałów półgłosem powiedział: "Stąd już nikt żywy nie wychodzi". Byli to sami chorzy w najcięższym stadium przedśmiertnym. Lęk dziwny, nie z tej ziemi, ogarnął odwiedzających, w milczeniu przechodzono koło łóżek, nie ośmielając się podnosić głosu. Już drugą stroną miano się ku wyjściu, gdy wtem jedna z pań spostrzegła naprzeciwko człowieka o twarzy konającego. Ostatnie przebłyski życia walczyły ze śmiercią - mimowolnie, z przerażeniem i prośbą zwróciła się kongreganistka do księdza, jako do jedynego w ostatniej chwili życia - ratunku. "Księże Kapelanie: ten człowiek umiera". Ksiądz smutnie potrząsł głową i dodał: "On nas nie chce". Dusza cała zadrgała w pytającej, więc ten człowiek zaślepiony umrze bez Sakramentów Św., bez żadnej pociechy od najbliższych i nawet od Boga? Nie - to niemożliwe. Popchnięta, jak potem przyznała, wewnętrzną siłą, w jednej chwili stała się narzędziem miłosierdzia Bożego. Upadłszy na kolana przy łóżku konającego, nie bacząc na otoczenie, które całe w najgłębszym skupieniu przeżywało te chwile zaczęła głośno i gorąco się modlić. Prośba płynęła z głębin i sił ducha nieznanych - była to suplikacja, jedna z tych, której się niebo nigdy nie opiera. W czasie tej modlitwy myśl jedna opanowała jej duszę: "Medalik Niepokalanej włóż mu na piersi". I znowu pytanie, cisnące się do serca, skąd go wziąć i natychmiast z własnej szyji zrywa znamię Maryi i wkłada na duszącą się pierś konającego. Cisza w Sali - anioł śmierci zda się przelatywać. I dzieje się cud. Oczy chorego już w słup patrzące, nabierają życia - patrzą po obecnych, jakby zdziwione, że im na ziemię wrócić kazano. Po chwili palce drgać poczynają i posuwają się ku piersi, ku medalikowi - podnoszą go do ust z ucałowaniem. Modląca zwraca się do towarzyszki bliżej wezgłowia stojącej i mówi do niej szeptem: "Niech mu pani mówi o spowiedzi". Tamta jednak cała we łzach, czuje, że ta pierwsza ma być narzędziem i mówi: "Nie, nie - to do pani należy". I jeszcze chwila walki, i nachylona kongreganistka szepce mu do ucha: "Kochany, drogi panie, niech się pan wyspowiada, będzie lżej, a ksiądz i tak pana nie zna". Przebrzmiały dziwne słowa - oczy chorego szukały w oczach - w duszy mówiącej - oparcia, jeszcze chwila i miłosierdzie Boże zwyciężyło. Prędko, z drugiej strony przychodzi ksiądz, głęboko całym zajściem wzruszony i zaczyna się spowiedź ostatnia - brzemienna w skutki - błogosławiona. Po długiej chwili, przez którą wszyscy w jednej modlitwie wiary i dziękczynienia się łączą, kończy się wyznanie. Komunii św. już spożyć nie mógł - ostatnie oleje święte namaściły go spokojem z nieba. Wychodzącym z sali zostało powiedziane, że chory 17 lat nie był u spowiedzi. Była 2-ga po południu, gdy zaczęło się konanie, a o 7 wieczór dusza umierającego opuściła spokojnie ziemie.

Przytoczyłam ten fakt, który na mnie zawsze bardzo silne robi wrażenie. Maria chciała pokazać, jak wiele łask gotowa zlać na tych, którzy dla siebie i innych o nabożeństwie majowym pamiętają. Tajemnice sumień otaczających nas osób są nam nieznane, może przez nasze słabe ręce Maria chce cud nawrócenia uczynić, może o nim dopiero po śmierci się dowiemy - o nie szczędźmy trudu - nie żałujmy miłości dla naszej Matki i "uderzmy w zbożną czynu stal".

Jedna z pań Dzieci Maryi

("Sodalis Marianus", rok XXIV nr 12)