Epizod z krwawych dni

Jak każde miasto i mieścina rozległej Rosji, tak i Charków, pamiętnej jesieni 1917 roku był widownią krwawych walk i kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk. Zaciekle broniony przez Ukraińców, zdobywany przez bolszewików, znów oblegany i znów wydzierany, wpadł wreszcie w ręce czerwonych zastępów szatańskich oprawców, którzy niemiłosiernie mścili się na bezbronnej ludności.

Ulice opustoszały, każdy się chował w strachu przed obławą rozszalałego żołdałctwa. - Zalegała śmiertelna, złowroga cisza, straszniejsza jeszcze od huku armat i grzechotu kulomiotów, bo przerywana od czasu do czasu ponurym odgłosem bębna i miarowym ciężkim krokiem, marszu żałobnego męczenników prowadzonych na śmierć.

Gdzieś w oddali salwa karabinowa rozdzierała powietrze, znów wszystko zamierało w trwodze, a tylko udręczeni nieszczęśliwi mieszkańcy ukryci w najciemniejszych kątach, drżącemi, zbielałemi ze strachu ustami szeptali słowa modlitwy.

W mieszkaniu Pp. S... w obszernym dziecinnym pokoju wisiał duży obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Przed nim paliła się oliwna lampka, rzucając niepewne chwiejące się światło w komnacie pogrążonej już w półmroku.

Państwo S. rozmawiali cicho, patrząc na czworo dzieci, bawiących się z całą beztroską, ich wiekowi właściwą. Pan S. był dyrektorem już dawno ograbionego banku, lecz przeszłość jego "burżujska" narażała go na różne inkwizycje i czyniła z niego osobnika - stale podejrzanego o kontrrewolucję.

- Zniszczyłem papiery, dokumenty, fotografje, słowem wszystko, co tylko mogło być w ich oczach kompromitującem dowodem, w razie rewizji mogą nas tylko ograbić z reszty naszego mienia, ale na aresztowanie nie znajdą najmniejszego pozoru.

- A ja klejnoty i pieniądze zaszyłam w tej zabawce - odparła pani S., wskazując białego niedźwiadka, leżącego bezradnie na środku pokoju - zabawka nie zwróci ich uwagi.

- Tatusiu! ozwał się głosik siedmioletniego Andrzeja.

- Kucharka mówi, że bolszewicy konfiskują broń, a jej właściciela aresztują, tak się boję o moją strzelbę, gdzieby to ją schować, żeby nie znaleźli, jak myśli Tatuś?

Z miną wielce zafrasowaną przyniósł ojcu małą drewnianą zabawkę.

Pomimo grozy chwili pan S. roześmiał się. - Schowaj ją za piecem; tam pewnie nie znajdą - odrzekł, całując synka.

Odgłos ciężkich kroków doleciał ze schodów; w drzwiach stanęła przerażona kucharka.

- Bolszewicy już są w kamienicy, rewidują mieszkanie. Oj, Boże, Boże! co z nami będzie. Wybuchła głośnym płaczem.

- Cicho, Paraśko, jeszcze ściągniesz na nas nieszczęście twoim lamentem - rzekła pani S. energicznie - niech szukają, nic tu nie przechowujemy, nic złego na sumieniu nie mamy, za cóż więc mają nas karać.

- Moja strzelba, moja strzelba! mamusiu, proszę schować moją strzelbę - ryczał Andrzejek.

- I moją lalusię, i moją lalusię - piszczała czteroletnia Zosia.

- Głupstwa, dzieci, waszym zabawkom nic nie grozi, klęknijmy lepiej i zmówmy "Pod Twoją obronę".

Lecz nie skończyła się jeszcze modlitwa, a już rozległo się gwałtowne dobijanie do drzwi mieszkania i stukanie kolbami.

Pan S. otworzył. Z hałasem wtargnęło dziesięciu uzbrojonych "krasnoarmiejców" w powietrzu uniosła się charakterystyczna woń wódki, dziegciu i potu.

- Oddaj broń, burżuju, bo i tak znajdziemy, i gorzej na tem wyjdziesz, ozwał się dowódca bandy.

Nie mogę oddać czego nie mam - brzmiała spokojna i stanowcza odpowiedź.

- Zaraz się przekonamy.

Weszli do gabinetu i kazali otworzyć wszystkie szuflady wielkiego amerykańskiego biurka.

Zaczęła się rewizja. Państwo S... w milczeniu patrzyli na rozrzucone rzeczy. Pokój miło i estetycznie urządzony - zmieniał wygląd. Brudne, krwią zbroczone ręce brutalnie dotykały się każdego sprzętu, każdej pamiątki, każdej książki. Komnata napełniła się błotem, obrzydliwy zapach chwytał za gardło.

Nie znalazłszy jednak nic podejrzanego, banda zdecydowała się przejść do jadalni. Nagle w drzwiach jeden z żołdaków się schylił i podniósł jakiś mały przedmiot i z wyrazem triumfu zwrócił się do gospodarza.

- To tak chciałeś nas okłamać, podły burżuju, mówiłeś, że broni nie masz - a tymczasem patrz, co znalazłem - i pokazał wystrzelony nabój - strzelałeś pewnie do nas przez okna, przyznaj się.

- Dzieci zbierały takie naboje po walkach ulicznych, pełno ich na dziedzińcu.

Żołnierz roześmiał się pogardliwie.

- Znamy się ptaszku na takich odpowiedziach, każdy burżuj dziwnie jest pomysłowy, gdy chodzi o kłamstwo dla usprawiedliwienia się.

I cała banda wybuchła śmiechem.

- O ile znajdziemy choć jedną jeszcze z tych "dziecinnych zabawek" mój gołąbku, pójdziesz z nami tłumaczyć się przed komisarzem, zobaczymy, czy w twe łgarstwa uwierzy. My już takich ptaszyn dużo dziś nałapali, śpią już teraz spokojnie, nie będą więcej do nas przez okna strzelać - rzekł dowódca.

W pani S. zamarła dusza, sama bowiem wiele takich naboi, przyniesionych i przechowywanych przez dzieci, włożyła do pudełka i zamknęła w szafie z zabawkami, napewno zostaną znalezione, i mąż życiem przypłaci jej nieostrożność.

- O Boże wielki! - O Matko Najświętsza, zmiłuj się, uczyń cud, uratuj nas - szeptała w duchu.

Czuła, jak włosy jej się najeżają ze strachu; jak kolana się uginają, drżała cała jak w febrze, zaciskała zęby, aby nimi nie dzwonić - jakiś ból nieznośny szarpał jej piersi, słabo jej się robiło, była bliską omdlenia.

Nagle myśl szybka jak błyskawica przeleciała jej przez głowę.

Wysunąć się niespostrzeżenie z pokoju jadalnego do sąsiedniego dziecinego i wyrzucić straszne pudełko; cicho skierowała się ku drzwiom.

- Gdzie idziesz? Stój - żołnierz zastąpił jej drogę.

Usiadła - bezradna, dłużej stać nie mogła, upadłaby bez przytomności, ostatnim wysiłkiem woli szeptała modlitwę, nie zważając już nawet na to co się naokoło niej dzieje, nie słysząc rozmów ani grubjańskich żartów i śmiechu żołnierzy. Wstała dopiero, gdy weszli do dziecinnego pokoju i chwiejnym krokiem, zataczając się jak pijana, podążyła za nimi.

W progu dowódca się zatrzymał, spojrzał na wielki obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, oświetlony różowym płomykiem lampki, na dzieci przestraszone, tulące się jedne do drugich na kanapie, i wszedł. Jeden z "towariszczów" schwycił białego niedźwiadka, w którym znajdywały się wszystkie skarby rodziny, skrzętnie schowane na "czarną godzinę".

Drugi odnalazł strzelbę Andrzejka i zaczął się nią bawić, a biedny chłopczyna patrzał na niego szeroko otwartemi oczami, nie śmiejąc jednak się odezwać.

Dowódca tymczasem otworzył szafę. Pani S. stała za niemi, jakby skamieniała, śledząc jednak jego ruchy. Rękę położył na pudełko z wystrzelonemi nabojami, i otworzył je. Nieszczęsna kobieta miała wrażenie, że serce jej pęka.

Lecz nagle zaszło coś dziwnego. Oto bolszewik szybkim ruchem zamknął szafę i zwrócił się do towarzyszów:

- Dość już tu straciliśmy czasu, bawicie się jak małe dzieci zabawkami - a tymczasem burżuj z drugiego piętra niszczy dokumenty i wynosi broń. Rzućcie te fatałaszki i chodźmy.

Drewniana strzelba, skarb Andrzeja, ciężko upadła na podłogę, niedźwiedź biały został ciśnięty w kąt. "Towariszczy" zabrali się hałaśliwie do odwrotu, dowódca trochę się ociągnął i szepnął panu S. po polsku:

- Jesteśmy oba polakami, dlatego pana uratowałem, a właściwie nie ja, ale... Matka Boska Częstochowska.


O Pani! Tyś mi jedyną od Boga pociechą, drogi mojej wskazówką, słaboty mojej siłą, niedostatku mego zbogaceniem, na rany moje lekiem, boleści moich ulgą, wiązów moich rozwiązaniem, zbawienia mojego nadzieją.

Św. German