Cmentarz bez Boga

W kwietniu ubiegłego roku przebywałem w niewoli niemieckiej w Lubece, a właściwie na przedmieściach Lubeki na drodze do Bad Schwarlau, O ile przedtem Niemcy trzymali nas stale w jakiejś zakazanej dziurze, przeważnie na błotnistej Rineburskiej "heidzie"[1] w nędznych, jenieckich barakach, teraz, na ostatnie dni niewoli, trafiliśmy do luksusowych koszar artylerii niemieckiej, na prześliczne zielone wzgórze, z którego widać było, pełną wież i czerwonych dachów panoramę miasta, dalekie dźwigi portu, wreszcie dużo kąpiącej się w blasku słońca zieleni. Zresztą nie to nas najwięcej cieszyło. Na południu grzmiały już działa II Armii Montgomerego, wiedzieliśmy, że są to już ostatnie dni niewoli.

2 maja, po przełamaniu krótkiego i wyraźnie już tylko na pokaz zaprezentowanego niemieckiego oporu, Anglicy weszli do miasta. Nasi do niedawna stróżowie odmaszerowali do obozu jenieckiego, który dla nich Anglicy zorganizowali w pobliżu miasta, zresztą pod gołym niebem. Byliśmy wolni.

Przez parę pierwszych dni chodziliśmy po prostu nieprzytomni z zachwytu. Potem zaczęło się zastanawianie: co należy robić? Decyzję podejmował każdy samodzielnie, trzeba się było skupić. Anglicy nie byli zachwyceni, gdyśmy włóczyli się z dala od obozu, ale nie mieli zastrzeżeń co do spacerów na pobliskich wzgórzach. Tam więc na tych spacerach, zastanawialiśmy się nad własna przyszłością.

Od dawna kusił mnie swoim wyglądem szeroko rozpostarty nad obozem, na szczycie wysokiego wzgórza, kuszący świeżą zielenią wiosennych liści las. Wybrałem się ku niemu pewnego pogodnego popołudnia.

Czym bliżej ku niemu podchodziłem - ścieżką, która się wiła wokół małych, zasnutych rzęsą stawków - tym więcej zachwycał mnie, a jednocześnie zadziwiał kolor lasu. Miałem przed sobą wszystkie tony i odcienie zieleni, od jaskrawej zieloności liści dębowych i brzozowych, po czarno-granatową zieleń sosen. Przy tym te wszystkie plamy nie tworzyły zwykłego w tle lasu bezładu, ale zdawały się być sztucznie dobrane i wkomponowane w całość, dłonią artysty znającego się wprawdzie na grze barw, ale jednocześnie - nieco w swoim talencie zanadto: skłonnego do schematyzownia. Gdy podszedłem bliżej przekonałem się, że las rzeczywiście był posadzony ręką ludzka. I był to bowiem ogromny, z bajecznym wyczuciem pięknie zaprojektowany park.

Park? Tak mi się początkowo zdawało, gdy wyszedłem na szerokie aleje, otoczone murem zbitej zieleni. Co kilkadziesiąt kroków ściana lasu zmieniała swój wygląd. Po sosnach, wyrastał cały rezerwat brzóz, a dalej świerki, rododendrony, i wiśnie japońskie...

W bok od alei, w las wiodły wąskie, dyskretne ścieżki. Na kamieniu, przy ścieżce widniał ledwo dostrzegalny numer. Poszedłem ścieżką i nagle otworzyła siej przede mną kwadratowa polana, pełna kamiennych słupków. Pełna grobów. Czarowny las na wzgórzu był cmentarzem.

Ale dziwny to był cmentarz. Nasze cmentarze rzadko są ładne. Brzydkie rzeźby, stłoczone groby, zbyt mało zieloności. Lecz za to na naszych cmentarzach panuje krzyż i myśl o życiu nieżyjących. Cmentarz katolicki może być brzydki i może być smutny, bo śmierć jest przecież czymś smutnym dla pozostających na ziemi. Za to cmentarz katolicki nie jest tragiczny, ponieważ jest pełen nadziei i pamięci o wieczności.

Inaczej tam, w Lubece. W gąszczu najpiękniejszej zieleni ukryty, nie narzucające się oczom idącego, leżą kamienie grobowe. Małe kamienie. Nigdy nie spotyka się krzyża. Czasem za to - swastykę, przeważnie tylko nazwisko, datę urodzenia i śmierci. Nierzadko zamiast słów "urodzony i zmarły" - symbolizujące urodzenie i śmierć znaki runiczne.

Szedłem od kwatery do kwatery. Każda jest inna, każda pełna wdzięku otaczającej zieleni, tak jakby twórcy cmentarza chcieli pięknem natury zagłuszyć myśl o śmierci. Jestem przekonany, że tak właśnie było. Wierzę w Boga, Stwórcy natury, stojącego - jako Stwórca - poza tą naturą, przeciwstawiono wiarę w boskość przyrody. Panteizm. To słowo pcha się samo na usta, gdy się zwiedza zielony park umarłych. Mały -ledwo dostrzegalny grób - a nad nim piękno zieleni.

I zaraz podsuwana zdradliwie myśl: umarł człowiek - wyrosło drzewo, piękno życia ludzkiego przerodziło się w piękno życia drzewa.

W jednym miejscu ponura, pomiędzy dwurzędem czarnych sosen kwatera. Rząd drewnianych, politurowanych tabliczek. Tylko imiona. Gerda, Ingrid, Hanna, Kritstina, Annastazia, albo nawet unbekannt... to groby dziewcząt hitlerowskiego związku dziewczęcego (D. B. M.) które zginęły w wielkim angielskim nalocie na Lubekę. Tu znowu artysta chciał inną myśl wywołać: myśl o zemście.

Cmentarz lubecki jest bowiem duetem artystycznej propagandy. Jej zadaniem jest zabić za wszelką cenę myśl o wieczności i o Bogu. Tam gdzie groby pochodzą z czasów pokoju otaczająca przyroda ma na celu wytworzyć atmosferę pogodną, nieomal wesołą. W jednym miejscu groby otaczają basen, z rybkami i fontanną! W innym ciągną się wzdłuż oplecionej winem pergoli! Tam natomiast gdzie leżą zmarli w czasie wojny, tam stworzona została dzika sceneria groźnego lasu, lub obnażone zbocze górskie z widokiem na szarzejącą w dali zatokę - z tą myślą, że ten widok obudzi w odwiedzających żal, rozpacz a potem gniew.

Pomiędzy drzewami - budynki. Kostnice: ustawiony na skraju lasu budyneczek, podobny do "muszli" dla orkiestry, która gra w jakimś parku. Na jej frontonie "hackenkreuz" i znaki zodiaku. Gdzie indziej - w samym środku cmentarza - na ciemnej polanie, - wysoki, wysmukły budynek, do którego wiodą szerokie i bardzo wysokie schody. Krematorium! Na górze salka - niby kaplica - bez jednego obrazu, czy krzyża. Trochę krzeseł, obity czerwienią katafalk, czerwone płaty sukna na ścianach. Ponuro, prawie strasznie. Typowy kościół bez Boga - lecz nie pusty, bo tam, skąd wychodzi Bóg, przychodzi najczęściej szatan.

Salka jest na pierwszym piętrze. Idzie się do niej po szerokich schodach. Na parterze, zasłoniętym od frontu schodami, z wejściem od tyłu - właściwy piec krematorium. Cóż po prostu wielki piec, w wyłożonej tabelkami kuchni. Bajecznie czysto. Wielkie łopaty do wsadzania ciała do pieca. Brr! Człowieka ogarnia oburzenie dla tego szaleństwa, dla tej profanacji ciała ludzkiego, które wprawdzie przeznaczone jest zgubie, ale które jest przecież obleczeniem duszy nieśmiertelnej.

Przed krematorium piękny lasek brzozowy. Siedząc na ławce u stóp schodów, z twarzą ku zieleni drżących gałązek, czuję przewalające się przez czaszkę fale myśli. Przerażająco obcy jest otaczający mnie świat. Ci ludzie nie rozumieją nawet, dlaczego patrzę z takim oburzeniem na ich cmentarz i na makabryczny kształt krematorium. Dla nich życie ludzkie utraciło swój sens. Cenią je póki człowiek żyje. Potem gdy umrze palą go w zwyczajnym kuchennym piecu, jak się zwykło palić śmiecie, zaś garstkę pozostałego popiołu układają pod małym kamieniem w bocznej alejce nadmorskiego parku. Żadnych westchnień, żadnych modlitw. Bez tego bowiem zapomina się najszybciej.

I przychodzi mi do głowy, że tajemnicę wielu zbrodni niemieckich, odkrywa się na tym cmentarzu. Naród, który się nauczył tak poniewierać swoich zmarłych, nie mógł mieć uszanowania dla żywych obcych. Trzeba pamiętać o wieczności, by mieć należyty szacunek dla życia. I trzeba pamiętać, że zmarli dalej żyją, by móc chronić przed śmiercią za życia własną duszę.


"Powstanie liczny zastęp odważnych i dzielnych żołnierzy Chrystusa i Maryi, co w nadchodzących, niebezpiecznych czasach podbiją i zwyciężą świat szatana i zapsutą naturę!"

bł. Ludwik M. Grignon


[1] Nazwą "Heide" Niemcy określają obszary ziemi u samej podstawy półwyspu Jutlandzkiego, między Bremą, Hannowerem, Lüneburgiem i Hamburgiem. Są to okropne mokradła, pokryte miejscami dziko i gęsto rosnącą puszczą, w większości jednak szare, równinę dale, bez jednego drzewka, a tylko tu i tam porośnięte kępami krzewów. Na "Heidzie" dmie nieustannie ostry wicher morski i nanosi raz po raz chmury deszczowe. Jest więc mokro i mgliście; nad beznadziejną, żałosną równiną wisi szary, lepki tuman, rzadko tylko rozpraszający się pod promieniami słońca. To tu jest ziemia rodzinna książąt askawskich, którzy przeniósłszy się na pogranicze Polski jako władcy Brandenburgii, narzucili Polsce trwającą od setek lat bezlitosną wojnę.