Przyczyna nieszczęść
Ludzkość dąży do szczęścia. Tego zresztą nie potrzeba udowadniać, tak, jak nie udowadnia się, że w dzień słońce świeci. A jednak... ile słyszymy jęków rozdzierających ciszę świata, ile widzimy kalek, ilu chorych, ilu nieszczęśliwych moralnie itd., itd. Szczególnie uderzającym jest to, że cierpiący z pewną zazdrością spoglądają na swoich towarzyszy uśmiechniętych, którym zda się nic nie brakuje do szczęścia; tymczasem ci ostatni, dręczeni strasznymi nieraz wyrzutami sumienia, chcieliby los swój zamienić z pierwszymi.
Ubogi sądzi, iż do szczęścia brakuje mu tylko kilkaset złotych miesięcznej pensji, pobieranej przez urzędnika, czy może kilkunastu morgów gruntu. A oto bogacz zmęczony trudnościami majątkowymi, będąc bliski rozpaczy, zazdrości losu ubogiego. Stąd słuszna jest uwaga pewnego myśliciela: "Oddajcie najbiedniejszemu człowiekowi wszystkie skarby świata, zwolnijcie go od wszelkich trudów, zaspokójcie wszelkie jego potrzeby, nie upłynie kilka miesięcy, a człowiek ten będzie znowu znudzony i znowu czegoś lepszego spodziewać się będzie".
Zdawać się więc może, że szczęście okazuje się człowiekowi jak fatamorgana strudzonemu wędrowcowi na pustyni, nęcąca jego wyobraźnię nadzieją spokojnego odpoczynku.
Korzystając praktycznie z pogoni człowieka za szczęściem, chciałbym tylko wykazać, czy możliwym jest osiągnięcie szczęścia w rozumieniu "naszym". Im więcej bowiem oddalamy się od nauki Chrystusa, tym też bardziej materialnie myślimy. Do doskonałości świętych daleko jest ogółowi katolików, stąd ten zbyt ziemski pogląd na szczęście. Chcielibyśmy być niecierpiętliwymi, by żadne bóle nam nie dokuczały i nawet wspomnienie o możliwej dłuższej, ciężkiej chorobie nas nie przerażało. W naszym pojęciu dopiero wówczas byśmy uważali się za szczęśliwych, gdybyśmy nie potrzebowali się tyle trudzić - dzień po dniu ciężko pracować. Cierpi dzisiaj katolik już nie tylko wówczas, gdy go coś boli, gdy nie ma kawałka chleba, ale gdy widzi się skrępowanym przykazaniami Bożymi czy choćby kościelnymi. Łatwizna życiowa, chęć użycia, jak widzimy, ma dostęp do krytyki odnośnych rozporządzeń Kościoła. Jednym nie przypada do gustu, że w tym dniu muszą pościć, innym nie podoba się przepis nakazujący wysłuchania Mszy św. - bo na to trzeba pewnego wysiłku.
Słusznie zauważono, że ile ludzi, tyle rodzajów sądu o tym, czy jakaś potrawa jest smacznie przyrządzona. Tak, ile ludzi żyło i żyje i istnieć będzie, tyle odmian gustów i guścików w poglądzie na to, co im przynosi szczęście.
Gdzie szukać przyczyny tej pstrokacizny uczuć i pragnień?
Jedyne naświetlenie prawdziwe możemy mieć ze strony grzechu pierworodnego. Jeden z myślicieli katolickich tak określa grzech pierworodny ze względu na jego skutki:
"Rodzimy się niesprawiedliwymi, gdyż każdy ciąży ku sobie. Jest to wbrew porządkowi; należy bowiem skłaniać się ku ogółowi, a dążenie ku sobie jest początkiem wszelkiego bezładu w wojnie, w rządzie, w gospodarowaniu".
Grzech więc pierworodny zachwiał w nas równowagę; ośrodek myśli i chcenia skoncentrował, zamiast w Bogu, w naszym "ja". I to "ja" jest tak silnie w nas obwarowane, że potrzeba dłuższego wysiłku, owszem, jak mówi św. Franciszek Salezy, całe życie musimy ograniczać jego zasięg, by móc przenosić nasze egoistyczne zainteresowanie na sprawy dotyczące chwały Bożej, naszego dobra duchowego i szczęścia bliźnich.
Wysiłek. Właśnie o to słowo rozbijają się wszelkie marzenia jednostek i społeczeństw o szczęściu. "Chociaż - jak zauważa wyżej przytoczony autor - żadna religia prócz chrześcijańskiej... nie pomyślała o wskazaniu środków zaradczych przeciw skutkom grzechu pierworodnego - czyli jako katolicy mamy możność i środki wyjścia ze stanu, w jaki nas zepchnął grzech pierworodny - to jednak nie zabieramy się poważnie do pracy nad sobą. Stąd też, jako wynik braku równowagi w życiu duchowym jednostek, pochodzi opłakany stan drugich i w ogóle życia społecznego. Wprawdzie - trzeba to jasno postawić - nigdy nie osiągniemy szczęścia, jakim byśmy się cieszyli, gdyby grzech pierworodny nie zaistniał, lecz możliwe byłoby osiągnięcie szczęścia, przewidzianego przez Chrystusa, pod warunkiem zachowania Jego nauki".
Chociaż więc rodzimy się słabymi duchowo, pozbawionymi, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, prawa do szczęścia - musimy jednak przyznać, że mamy możność odzyskać utraconą pozycję. O ile tego nie czynimy, to już nie Bóg ani Kościół jest winien, ale my i tylko my.
Dobrze, pomyśli niejeden, przecież ja jestem gorliwym katolikiem, a cierpię.
Dlaczego cierpisz? Cierpisz, mój drogi, bo twoje otoczenie nie korzysta w pełni z pomocy Chrystusa i daje się uwieść egoizmowi, który je skłania do skoncentrowania środków dla własnego tylko dobra z pominięciem, a często i wyraźnym wykluczeniem dobra drugich.
Żyjemy społecznie, stąd też niedociągnięcia jednych muszą się odbić na jakości życia drugich. Skupienie bogactw w rękach nielicznych jednostek siłą faktu doprowadza do zubożenia miliony innych. Niemoralne życie rodziców ujemnie odbić się może na ich potomstwie. Koniecznym następstwem nałogu pijaństwa ojca będzie zubożenie materialne całej rodziny. Nieopanowanie porywczości z jednej strony, będzie przyczyną zmartwień drugich osób.
W takim ujęciu kwestii cierpienia, jasnym się nam staje, dlaczego Kościół św. w obecnych materialnie ciężkich czasach tak wielki kładzie nacisk na podniesienie moralności u ogółu katolików i dlaczego twierdzi, że od zrealizowania się tego planu zależy nasze szczęście, nawet doczesne.
Mając taki pogląd na życie nie załamiemy się, słysząc różne podszepty czerwonych propagatorów bolszewickiego raju, zawzięcie twierdzących, że przyczyną dzisiejszego zubożenia mas jest Kościół. Również cierpienie spotykające nas od drugich nie osłabi naszej wiary w ojcowską opatrzność Boga: winni są bowiem źli ludzie, którzy nie korzystają z łask Bożych i przez to stają się nieznośnymi dla otoczenia.