Żołnierz polski wierzy
Rycerz Niepokalanej 7/1946, grafiki do artykułu: Żołnierz polski wierzy, s. 171

Opisy zdjęć powyżej: [z lewej] Lublin wita polskich żołnierzy - lipiec 1944 rok [z prawej] Żołnierze śpiewają podczas Mszy św. na Placu Zwycięstwa w Warszawie 9.5.1946.


Pierwsze oddziały wojska polskiego na Wschodzie tworzyły się z naszych tułaczy. Jak wicher jesienny zrywa liście z drzew i miota nimi na wszystkie strony, tak zawierucha wojenna rozproszyła Polaków po wszystkich chyba częściach świata. Mogłeś ich spotkać w Rosji, wśród śniegów północy pod Archangielskiem, w słonecznej krainie Odessy, na stepach Kazachstanu i dalej jeszcze.

Wzrosły nadzieje, gdy w maju 1943 r. zaczęli się zewsząd zbierać niby ptactwo przed odlotem nad Oką przypominającą im królową rzek polskich Wisłę. Tu formowali się w pierwszą dywizję im. Tadeusza Kościuszki, a potem w drugą, trzecią i dalsze. Poszli zwarcie przez śnieżną pustynię rosyjską, przez bagna i rzeki Białorusi i Ukrainy wśród boju i ciągłych marszów przywędrowali do "ziemi świętej". W lipcu 1944 r. grzmiały nasze działa od Bugu po Wisłę i wołały nowe zastępy młodzieży i ojców rodzin do walki za sprawę ojczystą. Żołnierz polski zdobywszy Warszawę, poniósł dalej swe zwycięskie sztandary na Zachód i zatknął je na murach starej siedziby, biskupów polskich w Kołobrzegu i w Berlinie, symbolu zbrodni i gwałtu butnej duszy Prusactwa.

Z wojskiem polskim ciągnęli od Rosji polscy kapłani. Nie dużo ich było, z początku na dywizję zaledwie jeden, z czasem brygady i inne samodzielne jednostki otrzymały swoich kapelanów. Dwoić się nieraz musieli i troć, by zapewnić żołnierzowi opiekę duszpasterską.

Odprawialiśmy nasze nabożeństwa nie w kościołach, czy pięknych salach, przeważnie pod gołym niebem, nieraz wśród śniegu na mrozie, latem na łąkach, na polanach leśnych, często w stodołach i rozwalonych szopach. Nie mieliśmy pięknych ołtarzy - wystarczał zwykły stół lub parę desek, nie mieliśmy niczego, czym moglibyśmy godnie przyjąć Pana Zastępów - ale za to gorące serca żołnierzy otaczały ołtarz polowy. Widziało się łzy w oczach wiarusów, łzy wdzięczności dla Boga, że pozwalał im brać na nowo udział w bezkrwawej Ofierze i słyszeć słowo Boże. Wiara i nadzieja biły z pieśni kościelnych śpiewanych męskim zbiorowym głosem i nawet piekło obstrzałów artyleryjskich i rozrywających się pocisków nie przygłuszyło błagalnej melodii: "Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie".

Często nabożeństwa odprawiały się o 2-3 km od linii bojowej. Pamiętam, staliśmy jednej niedzieli nad Pilicą tuż pod frontem. Ledwie zacząłem odprawiać Mszę św. w stodole, nieprzyjaciel otworzył ogień na nasze pozycje. Z wyciem przeraźliwym padały gęsto pociski i rozrywały się koło stodoły. Jednak ani jeden żołnierz nie opuścił miejsca - wszyscy wytrwali do końca, śpiewając pieśni do Matki Bożej.

Ten szary, prosty, nieznany żołnierz polski pozostał religijnym, jakim był przed wojną. Od maja 1943 r. do chwili obecnej modlił się codziennie głośno, śpiewając "Kiedy ranne", "Rotę" i pieśń wieczorną; modlił się publicznie, nie wstydząc się bezbożników, nie łamiąc się z powodu niedoli wojennej. Był w naszych oddziałach młody Polak, urodzony i wychowany w Witebsku (taki, jak to się mawia często ruski - Polak).

Chłopiec ten nie tylko był głęboko wierzącym i praktykującym katolikiem, umiał ministranturę, ale był też prawdziwym wzorem mężnego żołnierza.

Silną wiarę żołnierzy polskich widziało się przy spowiedzi. Garnęli się do niej. Co 3-4 miesiące objeżdżał kapelan pułku i spowiadał wszystkich, którzy w długim szeregu czekali na swą kolejkę. Siadał na pniaku, w lesie, lub w ziemiance przy piecyku i jednał dusze z Bogiem. Często późna noc zastawała ostatniego penitenta klęczącego na leśnym mchu przy kapłanie; nieraz, gdy kapelan nie mógł wszystkich wyspowiadać, odkładał im spowiedź na kiedyindziej.

Na froncie, przed natarciem, kiedy nie można było spowiadać pojedynczo, zjawiał się kapelan wśród szeregów, wzbudzał z żołnierzami żal za grzechy, udzielał rozgrzeszenia ogólnego, a potem rozdawał Komunię św. Dla niejednego była to ostatnia absolucja i Wiatyk.

O ileż bardziej, niż zdrowym, potrzebny był kapelan rannym i umierającym. Któż zdoła wypowiedzieć, ilu konających zaopatrzył na śmierć, on sam tego nie wie. Były dnie, jak np. pod Warszawą, nad Odrą; na wale pomorskim, kiedy kapelani dniem i nocą obchodzili ciężko rannych, pocieszali ich i zaopatrywali na ostatnią drogę. Samochody bez przerwy zwoziły rannych do ambulansów, chirurdzy nie przerywali pracy w nocy, sanitariuszki Polki, dzielne katoliczki, ratowały towarzyszy broni, słaniając się od bezsenności i wyczerpania, a wśród nich snuła się bez przerwy sylwetka kapelana. Nieraz ciepłe jeszcze zwłoki kapłan namaszczał Olejem Św., błagając o miłosierdzie dla opuszczającej ciało duszy. Ileż wypadków się trafiło, że ranny z rozprutym brzuchem, z którego wyszły na wierzch wnętrzności, dożył tej chwili, że kapelan zdążył go wyspowiadać, udzielić Komunii św. i Ostatniego Namaszczenia, a potem następowała spokojna śmierć.

Bo nasi żołnierze zasłużyli sobie na pomoc Bożą i opiekę Najświętszej Panienki. Gdy przeszedłeś się po pobojowisku, widziałeś na skrwawionych piersiach żołnierskich krzyżyki, szkaplerze i medaliki, czasem wysuwał się z rozdartej kieszeni różaniec, książeczka. Nic więc dziwnego, że w ostatniej chwili życia przychodziła im Najśw. Panna z pomocą - nie schodzili z tego świata bez zaopatrzenia, czy żalu.

Żołnierz polski, zawsze i wszędzie, był i pozostanie wiernym synem Kościoła.

Nasz Kościół narodowy, to Kościół rzymsko-katolicki

Roman Dmowski