Przed kilku laty w mieście M., gdzie byłem proboszczem, mieszkał niejaki Werth, protestant, młynarz z powołania. Moi parafianie, gdy o Werth’cie zdarzyła się mowa, zwykle dodawali "to zawzięty luter". Dla usprawiedliwienia tego przydomku, opowiadano mi, jak Werth przy każdej sposobności popisywał się swoją nienawiścią przeciw Kościołowi i jego kapłanom. Niepokoiły mnie napaści tego człowieka głównie dlatego, że mając ciągłe zetknięcie z ludem, mógł niekorzystnie oddziaływać na jego religijność. Smutne skutki tego oddziaływania widziałem na żonie Wertha, która będąc katoliczką, zaniedbywała jednak zupełnie spełniania powinności katolickich.
[230]Wkrótce rozeszła się wieść, że Werth ciężko zachorował. Zapytany lekarz miejscowy o stan chorego odpowiedział, że choroba jest nieuleczalną i wkrótce śmiercią skończyć się musi. - Coby robić, pomyślałem, żeby tego biedaka z Bogiem pojednać? Znane usposobienie chorego dla naszej religii, a jeszcze bardziej nieudane pewne próby, czynione przeze mnie, odjęły mi wszelką nadzieję. Upłynęło tak dni kilka.
Wtem, pewnego dnia już nad wieczorem, wchodzi de mnie posłaniec i woła: "Werth umiera i prosi coprędzej ks. proboszcza do siebie!" Natychmiast dążę do domu umierającego, odległego o wiorst dwie od kościoła parafialnego, Werth bardzo cierpiący, ale zupełnie przytomny, powitał mnie z radością, a po chwili tak mówić zaczął: "Dziękuję Bogu, żem się doczekał ks. proboszcza, ale najpierw, choć mi trudno, powiedzieć muszę jak się to stało... Toż ja z urodzenia ewangelik, księży nie mogłem znieść, a oto teraz... Bóg się zlitował nademną, Matka Najświętsza dotrzymała słowa"... - Jakto? zapytałem pełen zdumienia. - Proszę posłuchać, odrzekł. Gdy byłem jeszcze chłopcem i chodziłem do szkoły w moich rodzinnych stronach, raz wracaliśmy ze szkoły do domu... przy drodze stała z dawnych czasów opuszczona figura Matki Najświętrzej. Chłopcy urągając, zaczęli na tę figurę rzucać kamieniami i błotem... Oburzyło mię to strasznie, zawołałem więc z gniewem: jak śmiecie to robić, toż to wyobrażenie Matki naszego Zbawiciela!... - Czyś ty. katolik? któryś krzyknął. - Nie katolik, ale chrześcijanin jestem, odrzekłem, a wy poganie, kiedy nie szanujecie Matki Chrystusowej. - Zawstydzeni towarzysze zaprzestali swej swawoli... Po wieczerzy twardo zasnąłem. We śnie zdawało mi się, że widzę przed sobą tę samą osobę, którą figura przedstawiała, ale tak ona była teraz piękną, że oczów od niej oderwać nie mogłem. Rzekła Ona do mnie: Syn mój nie zapomni ci tego, coś dla mnie dziś uczynił, a ja za ciebie się wstawię, nie zginiesz... Obudziłem się; cały byłem tym widzeniem przejętym lecz nie śmiałem nikomu, nawet rodzicom, o tym mówić. Wkrótce o wszystkim zapomniałem... o czym innym się myślało, aż dopiero w tej chorobie... nie wiem czy we śnie, czy na jawie ujrzałem znowu tę samą postać, lecz nic mi Ona już nie powiedziała - tylko jakoś patrzała, że cały drżeć zacząłem... niedługo to trwało - uspokoiłem się, chciałem nawet wmówić w siebie, że to sen, lub mara; - nic mi nie rzekła, a jednak w uszach mi brzmiało: Nie zginiesz! Wytłomaczyłem sobie zrazu na korzyść mego zdrowia, ale tylko na moment, bo jakiś głos mi szepnął: nie łudź się, wkrótce [231]umrzesz... Ogarnął mię strach, co tu robić? posłać po pastora, on taki uczony, niech mi radzi, uspokoi... Czepiłem się tej myśli, ale wnet ją porzuciłem; wtem jakby mi ktoś szepnął: sprowadź księdza... aż się zatrząsłem... chciałem złorzeczyć, wymyślać, lecz nie wiedziałem komu. Zdało mi się znów, że widzę ową jasną osobę i już nie wiem jak się to stało, żem zawołał: sprowadźcie mi co prędzej ks. proboszcza.... Odrazu stało mi się lżej.... jakoś rozjaśniło mi się w duszy, zrozumiałem co znaczyło słowo: Nie zginiesz! i począłem się tylko bać, żebyś się pasterzu nie spóźnił, ale teraz już wszyslko dobrze!... Następnie chory, jakby najlepiej przygotowany, odbył spowiedź, przyjął Wiatyk i Ostatnie namaszczenie, a w kilka godzin oddał spokojnie Bogu ducha.
Na pożegnanie z umierającym prosiłem go, aby mnie upoważnił do wyjawienia przed ludźmi dziwnych dróg, jakimi go Bóg do siebie prowadził, o czym właśnie dowiedziałem się z ust jego. "I owszem, bardzo proszę odpowiedział, niech wszyscy wiedzą, co może Maryja, Matka Boża".
Cudowne nawrócenie Wertha wywarło głębokie wrażenie w jego rodzinie i w całej okolicy. Oto jeden z bezpośrednich skutków tego wrażenia. Syn Wertha, kilkónastotetni młodzieniec, dotąd wcale nie chrzczony, natychmiast poddał się przygotowaniu religijnemu i pobożnie przyjął chrzest św[ięty], a następnie przystąpił do Sakramentu Ciała i Krwi Pańskiej, inni też członkowie, rodziny poczęli spełniać obowiązki dobrych katolików.
Pomny na prośbę umierającego konwertyty: "Niech wiedzą wszyscy, co może Maryja!", zaraz obecnym, a następnie na pogrzebie jego wobec tłumów wiernych i kilku dawnych współrodaków i współwyznawców zmarłego, opowiedziałem wszystko com widział i słyszał w sprawie nawrócenia Wertha. Zadałem sobie wszakże pytanie, czy tego dosyć? i odpowiedź wypadła "Za mało". Umierający żądał: "Niech wszyscy wiedzą, co może Maryja!", a tego w pewnym stopniu druk dokonać tylko może. Dla spełnienia więc woli umierającego, a więcej jeszcze dla czci i honoru Tej, która jest potężną Orędowniczką i skuteczną ucieczką grzeszników, śmiem prosić o zamieszczenie w "Przeglądzie" tej opowieści, której autentyczność w szczegółach i w całości poręczam.
By tym bardziej stało się zadość pragnieniu nawróconego Wertha i my zamieszczamy to zdarzenie; prosimy też naszych [232]Czytelników, by opowiadali je wedle życzenia zmarłego. - I czemże sobie zasłużył on na nawrócenie? Jednym rozgniewaniem się dla czci Maryi!... Starajmy się więc, by ludzie źli, czy innowiercy, coś przynajmniej dla N. Maryi Panny zrobili, a Ona nie zapomni im tego przy śmierci.