Z Konnersreuth
Drukuj

(Język zostawiliśmy ciężki, by nie uchybić wierności opowiadania.)

W Nouvelle Revue des Jeunes opowiada p. Villemin o swych odwiedzinach w Konnersreuth. Zamieszczamy poniżej to sprawozdanie, pełne prostoty i szczerości.

Przybyłem do Konnersreuth z dwoma moimi towarzyszami, dwoma kapłanami alzackimi, 22 listopada 1928 roku. Gdyśmy wychodzili z automobilu przed plebanją, otworzyły się drzwi i ukazały się dwie kobiety. Była to pani Neumann i córka jej Teresa. Teresa ubrana była zupełnie czarno i miała chusteczkę czarną na głowie. Poruszała się bardzo powoli, dotykając ziemi zewnętrznemi krańcami stóp, unikając urażenia stygmatów o kamienie, ból bowiem, którego wtedy doznaje, jest tak silny, że kilkakrotnie z tego powodu zemdlała. Teresa odpowiedziała na nasze powitanie lekkiem skinieniem głowy, prawie nie patrząc na nas. Gdy przyjął nas Ks. proboszcz Naber, zadałem mu zaraz pytanie, czy według jego mniemania Teresa rzeczywiście dąży ku prawdziwej świętości. Proboszcz odpowiedział mi, że jest jej kierownikiem duchowym od dziewiętnastu lat, a od trzech lat widuje ją prawie codziennie i że wobec tego zna ją doskonale. Zapewnił mnie, że według jego zdania ona nietylko dąży do świętości, ale jest już duszą prawdziwie świętą, jak to wykazuje jej całkowite poddanie się woli Boga i wytrwałe przyjmowanie wszystkich cierpień i wszystkich prób, jakie jej Bóg zsyła. Podkreślił jej niezwykłą prostotę, jej doskonałą prawość i powiedział, że nigdy nie spostrzegł na jej wargach najmniejszego kłamstwa. Dorzucił przytem, że już od dawna jest gotów oddać swe życie dla potwierdzenia świętości Teresy. Podniósł on jeszcze ten fakt, że Teresa pragnie gorąco, godząc się na doznawanie nadal tych samych cierpień, zniknięcia swoich stygmatów, by nie stanowić przedmiotu ciekawości publicznej, zaznaczając zresztą z niezwykłą prostotą, że przyjmie zawsze chętnie wszystkich odwiedzających ją z polecenia władzy kościelnej.

Zapytałem go, czy widział ranę w boku Teresy; odpowiedział mi, że gdy towarzyszył pewnego dnia Komisji kapłanów i lekarzy przysłanej przez biskupa z Ratyzbony w celu zbadania Teresy, wezwano go, by sam oglądnął tę ranę, która ma trzy do czterech centymetrów długości i centymetr szerokości i która stale krwawi obficie w każdy piątek. Gdyśmy wyrazili przed nim nasze życzenie zobaczenia Teresy, poza ekstazą, radził nam udać się do niej około 4-tej godziny, w czasie gdy kończy przyjmowanie odwiedzin, by móc pomówić z nią trochę spokojniej.

Około 4-tej godziny udaliśmy się do domu Neumannów, który jest prostym wiejskim domem. Czekaliśmy dosyć długo przed drzwiami, z nogami zanurzonemi w błocie, prawie cały ranek bowiem deszcz padał; gdy przyszła kolej na nas, weszliśmy do długiego korytarza z dwoma pokojami po prawej i po lewej stronie. W głębi korytarza znajdują się schody, które prowadziły niegdyś do dwóch pokoików na poddaszu domu, z których jeden zajmowała Teresa w ciągu siedmiu lat swojej choroby.

Jest faktem historycznym, zupełnie pewnym, który należy zachować w pamięci, że Teresa Neumann doznała swoich pierwszych ekstaz sama w swoim pokoiku bez świadków i bez pośrednika, w czasie Wielkiego Postu 1926 roku; że następnie miewała te ekstazy w tym samym pokoiku prawie przez cały rok; że proboszcz użyczył jej gościnności w r. 1927 w ciągu kilku miesięcy letnich i jesiennych w czasie robót przeprowadzanych w domu Neumanna i że po ukończeniu tych robót mieszkała zawsze u siebie, nawet w czwartki i piątki, i że jej ekstazy nie pozostają w żadnym związku z jej pobytem na plebanji, ani z obecnością przy niej proboszcza.

Po przeczekaniu kilka chwil w sieni przy ojcu Neumann, któremu musieliśmy pokazać nasz list polecający, mogliśmy wejść na schody; w małym przedsionku spotkaliśmy panią Neumann ze strudzonym wyrazem twarzy kobiety, która traci czas napróżno. Wielka reprodukcja obrazu Chrystusa z Limpias wisi na ścianie: Teresa wybrała ten obraz ze wszystkich innych, gdyż uważa, że on najlepiej przypomina jej głowę Chrystusa, którą widuje w swoich ekstazach. Gdy przyszła na nas kolej wejścia, znaleźliśmy się w małym pokoiku, oświetlonym dwoma oknami znajdującemi się naprzeciwko drzwi. Między oknami znajduje się stół z krucyfiksem i dwoma świecznikami, na którym stawia się Najświętszy Sakrament. Na lewo stoi łóżko mosiężne z białą pościelą, w którem jutro zobaczyrny Teresę. Po prawej stronie kanapa, na której siedziała Teresa, trzymając obie ręce złożone jedna na drugiej na kolanach, patrząc bardzo prosto na przybywających ją odwiedzić. Poprosiła, byśmy usiedli i zapytała, skąd przybywamy. Gdy dowiedziała się, że przybyłem z Paryża, powiedziała, że to daleka podróż i zdawała się być zdziwioną, że aż tak zdaleka przybywa się, by ją zobaczyć. Gdy jej powiedziano, że jestem lekarzem i interesuję się jej sprawą, twarz jej wyraziła pewien rodzaj niezadowolenia i niepokoju i powiedziała nam, że widziała juz wielu lekarzy i że wielu z nich było niewierzących. Rozpogodziła się gdy zawiadomiłem, że nie przybywam jako lekarz ale jako zwykły odwiedzający. Powiedziałem jej, że mi jest przykrą myśl, że choć w tej chwili nie cierpi wcale poza tępym bólem, jaki sprawiają jej stygmaty, za kilka godzin na widok Męki Pańskiej będzie musiała w ciele swojem i duszy, cierpieć straszliwie i zapytałem, czy ją to nie przeraża. Spojrzała na mnie bardzo prosto, wielkiemi swojemi oczami pełnemi prawości i szczerości i odpowiedziała z pewnym pośpiechem, że nie odczuwa żadnej trwogi myśląc o tem: najpierw dlatego, że nie jest nigdy pewną, że dozna ekstazy w każdy piątek ale głównie dlatego, że jest przekonaną, że jeśli będzie musiała przetrwać bolesną ekstazę, Bóg dobry nie ześle jej nigdy cierpień, nie zsyłając jej równocześnie łask potrzebnych do zniesienia ich po chrześcijańsku. I dorzuciła z bardzo słodkim uśmiechem, jak gdyby cieszyła się na myśl o śmierci: "A zresztą, wiecie, to nie będzie trwać zawsze". Byłem zdumiony tą odpowiedzią tak szybką i tak pełną odwagi i ufności zarazem. Zapytałem ją jeszcze, czy Bóg powołuje wszystkich stygmatyzowanych do świętości. Ona znowu spojrzała mi prosto w oczy i odpowiedziała odrazu, że nie może być co do tego żadnych wątpliwości. Dała mi do zrozumienia, że w tych próbach mieści się tak wielka suma cierpień, że napewno ten, kto Je przyjmuje z rezygnacją, dla miłości Boga, zdobywa wielkie zasługi, które służą do jego uświęcenia; ale dodała zaraz: "Trzeba jednak pamiętać, że Bóg zsyła stygmaty nietylko dla samego stygmatyzowanego, ale także i dla tych, którzy są świadkami tych faktów i którzy są również wezwani do współudziału w cierpieniach Chrystusa, do większej miłości ku Niemu, a tem samem i do uświęcenia siebie." Mówiąc o cierpieniu wogóle, podkreślała ona jego pożytek dla wszystkich chrześcijan i powiedziała, że zamiast się skarżyć na częste cierpienia, powinniśmy za nie dziękować Bogu i w ten sposób obracać nasze cierpienia na naszą największą korzyść. Zaczęła mi opowiadać o swojej dawnej chorobie, o swoich bólach w krzyżu i stanęła przedemną wyprostowana, by mi pokazać, że teraz posiada zupełną swobodę ruchów. Na moją prośbę zdjęła z rąk czarne mitenki, by pokazać swoje stygmaty. Z wierzchu dłoni znajdowała się jakoby blizna zaokrąglona, wielkości centymetra, pokryta tworzącą się ciemno-czerwoną skorupą. Na stronie odwrotnej w odpowiedniem miejscu znajdowała się blizna wielkości dwóch centymetrów, wyglądająca tak samo.

Zanim Teresę opuściłem, chciałem ją prosić o modlitwę za jednego z moich przyjaciół, bardzo świątobliwego, by wytrwał zawsze na tej drodze. Na to odpowiedziała ona bardzo żywo: "Może mu pan powiedzieć, że będę zawsze modliła się za niego, ale proszę go również o modlitwę. Pozatem -dodała jeszcze - pan także powinien modlić się za mnie, a ja także o panu nie zapomnę". Kiedy się żegnałem, miałem zamiar dotknąć krzyżykiem mojego różańca, który zawsze noszę w kieszeni, jej rąk. Podałem jej krzyżyk, który wzięła brzegami swoich obydwu rąk, ponieważ nie mogła chwycić żadnego przedmiotu całemi rękami z powodu stygmatów i podniosła go łagodnie do ust, by go ucałować, potem oddała mi go, spoglądając na mnie ze słodyczą i wdzięcznością, jak gdybym uczynił jej łaskę, dając sposobność ucałowania krzyża. Byłem bardzo wzruszony i stanąwszy na progu drzwi odwróciłem się, by zobaczyć raz jeszcze to dobre spojrzenie; powieki jej jednak były spuszczone, wszelki uśmiech zniknął, ręce miała skrzyżowane znowu na kolanach, odczuwało się, że Teresa już się modli... (Dalsze opowiadanie, o ekstazie piątkowej, odkładamy do następnego numeru "Rycerza") .

"Wiadomości Katol."


Im silniej Marja kochała Jezusa, tem głębiej mieczem boleści przy Jego męce zranioną została. Św.

Wawrzyniec Just.

O Marjo Przenajświętsza! nie jednym lecz tysiącem mieczów grzechy moje Serce Twoje macierzyńskie przeszyły; nie Tobie przeto lecz mnie cierpieć i boleć za to należy!

Św. Alfons Liguori

O Marjo, sama racz mi towarzyszyć, abym Twoją opieką wsparty tu na ziemi, z Synem Twoim współcierpiąc zbawiennie, Jego i Ciebie mógł w niebie wychwalać na wieki!

Św. Alfons Liguori

Tronem miłosierdzia Bożego jest Marja, w której wszyscy ludzie, sprawiedliwi i grzesznicy, dostępują pociechy Bożego zmiłowania się nad nimi.

Św. Bonawentura