Z Japońskiego Niepokalanowa
Drukuj

Nasza korespondencja z Ameryką urwała się na kilka miesięcy przed wybuchem wojny Japonii z Ameryką. Już na długo przed tym wypadkiem rząd tutejszy zaczął myśleć o tym, aby misjonarze zagraniczni uniezależnili się od swych rodzimych krajów i aby zwinęli swoje manatki, albo postarali się o samowystarczalność. I myśmy się domyśleli, co czeka nas w niedalekiej przyszłości: całkowite odcięcie od Ameryki, źródła ostatnich nadziei i dochodów. Jeszcze w ostatnich jakby chwilach nadeszły czeki z Ameryki do Shanghaju, któreśmy mogli wymienić na dolary i tym samym zapewnić sobie bytowanie na parę miesięcy A potem?... Nic, tylko Opatrzność Boża, a raczej wszystko z Opatrzności Bożej.

Im bliżej wojny, tym sytuacja stawała się trudniejszą; wszystko coraz więcej drożało, materiał znikał z półek sklepowych; ledwo co Brat Zeno u starych znajomych skupował co mógł, i gromadził zapasy na zimową wichurę wojenną. Wkrótce z powodu ograniczeń papierowych, zabroniono nam wydawania "Rycerza Niepokalanej". Był w tym także ukryty i drugi cel, mianowicie udaremnienie drukowania pisma wydawanego przez zagranicznych. Wiadomo, że zawionął ostry podmuch antyzagraniczny. Bano się bardzo zagranicznych, a jeszcze bardziej podejrzewano ich o szpiegostwo. Pod pokornym płaszczykiem braku papieru uchylono się od niebezpiecznego, jak sądzili, ducha zagranicznych. Zrobili to samo również z innymi pismami i zamknęli się w ciasnym kole podwórkowego ducha japońskiego, ciasnego, jak nasza obecna kaplica dla wiernych.

Przyszedł ósmy grudnia. Przyszła i policja i w ostrym tonie zabroniła Polakom wychylać się za płot naszego obejścia klasztornego. Gdyby ktoś z nas wyszedł poza bramę, groziło nam wypędzenie lub osadzenie w więzieniu. Bracia Japończycy mogli swobodnie chodzić na miasto, ale jakże to bolało serce policji, że oni tak blisko i tak poufale żyją z zagranicznymi.

Myśmy już byli bezpieczni, ale niebezpiecznymi byli ludzie, którzy do nas przychodzili. "Po co oni do was przychodzą, o czym z wami rozmawiają, co wam przynoszą, ilu ich przychodzi do was, czy istnieje między wami jakaś zależność kościelna, coś jak proboszcza z parafianami?" - oto pytania, które się powtarzały prawie przy każdej a bardzo licznej wizycie naszych stróżów policyjnych. Zagadywali także o to samo wiernych, przychodzących do nas. Wiadomo zaś, że Japończyk wolałby mieć nie wiem z kim do czynienia, aniżeli z policją. Odstraszali się więc powoli ludziska od nas coraz więcej, i coraz mniej ich przychodziło do nas. Równocześnie też malała liczba ofiar i innych danin w naturze, - a to przecież od rozpoczęcia wojny było jedynym źródłem naszego utrzymania. Byliśmy w strachu i nie wiedzieliśmy, czy potrafimy utrzymać siebie i naszych internistów.

Zwężyliśmy nasze wydatki do minimum, ale internatu nie wypuszczaliśmy z rąk. Po "Rycerzu Niepokalanej" była to nasza jedyna ostoja - nadzieja na przyszłość, siła i źródło wydobycia ze siebie wszelkiej energii. Bez internatu, bez młodzieży nie mielibyśmy właściwie co robić w Japonii. Po zaciśnięciu pasa, wzięliśmy się do modlitwy, by sobie wyprosić pomoc nadprzyrodzoną. Szczególnie zwróciliśmy się do naszej Pani domu. Niepokalanej, i do Opiekuna Zakonu Serafickiego, św. Józefa. I ta pomoc nas nie zawiodła.

Pan Bóg nie zawsze działa cuda widzialne, lecz cudownie, ale w sposób naturalny radzi o swojej czeladzi. Tak też było z nami.

Pożoga wojny się wzmagała. Ludzie coraz częściej zaczęli zwracać ręce do Boga i do Niepokalanej. Mimo zakazów, wierni przychodzili do naszego Lourdes (grota w japońskim Niepokalanowie. Przyp. Red.),a po drodze złożyli jakiś datek, jeden u stóp Niepokalanej, a drugi w ręce furtiana. Im sytuacja groźniejsza, tym modły obfitsze. Jedni ludzie pod strachem policji bali się przychodzić, innych zmuszała niejako potrzeba do zaglądania do nas. Zaczęli bowiem Japończycy zabierać na wojnę księży; nie miał więc wiernym kto odprawiać Mszy Św., nie miał ich kto spowiadać. Więc cóż mieli robić? Chodzili po trochu do nas na Mszę św. i przynosili coraz obficiej intencje mszalne. Księży bowiem nie było, a potrzeby rosły; coraz więcej zabitych synów i mężów; coraz więcej chorych, coraz więcej kłopotów. W tym wszystkim jedynie pomoc Boża może zaradzić. Więc licznie dawali na Msze św. A Japończycy katolicy bardzo chętnie w swych potrzebach pamiętali o zamawianiu Mszy świętych. Gdy się jedni bali przynieść, dawali sąsiadom-śmiałkom, by zanieśli do Hongochi (dzielnica, w której znajduje się japoński Niepokalanów. Przyp. Red.), bo "tam się pobożnie modlą i ich szczególnie Pan Bóg za przyczyną Matki Bożej wysłuchuje" - tak jeden do drugiego mówili.

Mieliśmy więc dość pomocy, tak że gdy w początkowych miesiącach wojny zapasy amerykańskie zaczęły się bardzo prędko wyczerpywać i w szkatułce wyglądało dno, po pewnym czasie, zwłaszcza pod koniec wojny, kiedyśmy się więcej wzięli do środków nadprzyrodzonych, dochody zaczęły brać górę nad rozchodami... Tak więc dzięki szczególniejszej opiece Bożej, wyjątkowej trosce o nas ze strony Niepokalanej i św. Józefa, sprawa materialna, tak zdawało się zasadnicza i decydująca, zeszła na dalszy plan i jakby zniknęła.

Co do jedzenia, też nie było zbyt wielkiego kłopotu. Urzędy japońskie były dla nas bardzo uprzejme. Czegośmy nie mogli kupić o tośmy prosili wiernych, czego wierni nie przynieśli, to staraliśmy się wydobyć z naszego "Victory Garden", poszerzonego i bardziej ekonomicznie uprawianego przez naszego poczciwego Brata Grzegorza. Z głodu nie przymieraliśmy, choć co prawda pod koniec wojny porcje jedzeniowe musieliśmy sobie wydzielać. Ale, jak Brat Zeno przepowiadał, nikomu brzuch z głodu nie pękł. Za wszystko dzięki Niepokalanej!

(c.d.n.)

O. Janusz M-a Koza