(Garść wrażeń z pielgrzymki do Dublina) 16)
WYSIADAMY. - PIERWSZE WRAŻENIA. - WYGLĄD MIASTA. - W PROKATEDRZE. - NASZ ŚPIEW. - W POWROTNEJ DKODZE. - "POLSKA W AZJI". - ZGUBIONY STATEK.
Gdyśmy się zbliżali, płynąc małym okrętem ku miastu, w miarę, jak z pod oparów lekkiej mgły, jaką był otulony Dublin i całe wybrzeże, ukazywały się coraz to wyraźniej poszczególne gmachy, myśl nasza wracała do przeszłości, wspominając dawne i nowsze dzieje "wyspy męczenników" - Irlandii. Po 3-kwadransowej żegludze wpływamy w koryto rzeki, wpadającej do morza, a wkrótce potem dobijamy do brzegu. Po obu brzegach rzeki mnóstwo ludu, witającego nas serdecznie okrzykami i wymachiwaniem chustek i rąk. Widać, że radość bije z ich twarzy, co robi na nas miłe wrażenie, bo pierzcha uczucie obcości. Czujemy się bliscy, zespoleni jedną Wiarą, przynależnością do jednego Kościoła katolickiego.
Wysiadamy i z trudem próbujemy iść ku miastu wśród tłumów. Prowadzą nas gromadą. Ten i ów z naszych, gramotny nieco w angielszczyźnie, próbuje wszcząć rozmowę. Reszta idzie poważnie, widząc zwrócone na siebie tysiące oczu i robi spostrzeżenia.
Oto lud, ujrzawszy fiolety naszych XX: prałatów, klęka na ulicy i prosi o błogosławieństwo. To samo czyni dziatwa, a matki z małymi dziećmi na ręku przynoszą swe pociechy, jak ongiś żydowskie matki do Pana Jezusa, prosząc, by je pobłogosławić. To też nasi prałaci nie mogą się ruszyć, tak ich obstąpiono.
Zwraca naszą uwagę wielkie mnóstwo dzieci, przeważnie z zamursanymi twarzami. Muszę wyznać, żem jeszcze nie widział naraz tylu małych brudasów. Mój Boże - powiada ktoś - toć to sama biedota. Pewnie i tu kryzys i bezrobocie daje się we znaki. A to są chyba dzieci bezroboczych robotników portowych, potomkowie męczenników za wiarę św[iętą] i wolność narodową.
Minęliśmy most O’Connela i idziemy już ulicą tej samej nazwy. Spotykamy mnóstwo ludzi, aż z trudnością posuwamy się naprzód. Mężczyźni kłaniają się księżom uprzejmie, dotykając ręką kapelusza, na tutejszy sposób. Nawet ci, co są z gołą głową - a dużo, zwłaszcza spośród młodzieży, nie nosi nakrycia głowy - salutują, podnosząc palce prawej ręki do czoła. Taki tu już zwyczaj.
Rozglądamy się po mieście. Trzeba przyznać, że przedstawia się wcale porządnie. Ulica, którą idziemy, szeroka, po obu stronach wysokie i ładne kamienice i okazałe gmachy, olbrzymie wystawy sklepowe, piętrowe tramwaje, mnóstwo aut, autobusy - wogóle ogromny ruch, co robi wrażenie wielkiego miasta. Tymczasem większość stanowią pielgrzymi, bo Dublin ma tylko coś 450.000 mieszkańców. Trzeba dodać i to, że ulica O’Connela jest główną arterią miasta, na której koncentruje się największy ruch, na niej zbiegają się wszystkie linie tramwajowe, i przepływają masy spacerowiczów i gapiów. Stąd taki natłok i ścisk.
Jeszcze jedna rzecz zwraca naszą uwagę, a mianowicie wspaniałe dekoracje ulic. Każdy dom, każde okno przybrane zielenią, obrazami, zewsząd zwisają chorągwie z wizerunkiem św. Patryka i herbem Kongresu. Wprost powódź kwiatów, barw i ozdób. Później jeszcze przekonaliśmy się, że to wszystkie ulice podobnie przystrojone. Przypomniał mi się nasz I-szy Narodowy Kongres Eucharystyczny w Poznaniu, gdzie to też domy aż tonęły w powodzi dekoracji i zieleni.
- Wyobraźmy sobie, mówi mój towarzysz, coby to było, gdyby np. taki kongres miał się odbyć w Warszawie. Jakby to ona udekorowała swoje ulice, gdyż mnóstwo kamienic jest żydowskich. Chyba, że nie byłoby czego podziwiać... Ktoś drugi dodaje, że kongres religijny nie mógłby się wcale odbyć w stolicy, bo się do tego nie nadaje.
Dochodzimy do prokatedry. Nie nazywa się katedrą, lecz tymczasowo zastępuje katedrę, zagrabioną przez anglikanów. Prawdopodobnie katolicy mają nadzieję, iż uda im się otrzymać z powrotem swą starą katedrę i dlatego tę tak nazwali. Przed kilku godzinami odbyło się w prokatedrze otwarcie Kongresu, teraz zaś ma być wkrótce nabożeństwo wieczorne.
Pokłoniliśmy się Panu Jezusowi, odmówiliśmy dziesiątek różańca, a w końcu ktoś zaintonował "Serdeczna Matko". Człowiek lubi śpiewać. Gdy smutny, to nuci jakąś smętną melodię, gdy radość rozpiera mu piersi wykrzykuje wesołe. Nam było bardzo błogo w tej chwili i chętnie podjęliśmy pieśń. Ale skończyło się na wcale nieprzyjemnych dysonansach i wydzieraniu się paru śmielszych. Bo niestety, nie mamy ani jednej pieśni, by ją w całej Polsce śpiewano jednakowo, ale każda parafia zawodzi po swojemu, stąd też, gdy się zebrali przedstawiciele z różnych stron Polski, nie mogło być mowy o uzgodnionym, potężnym śpiewie. To też po wyjściu z kościoła różni wypowiadali cierpkie uwagi pod adresem nieproszonego inicjatora śpiewu, który skończył się tylko naszą kompromitacją.
Tu nasuwa się myśl, czyby wreszcie nie można ustalić tekstów i melodii przynajmniej kilku pieśni polskich, jak to zrobili podobno Niemcy, a także Irlandczycy, którzy w czasie procesji kongresowej zgodnie i równo śpiewali parę pieśni. Były już robione i u nas jakieś próby w tym kierunku, ale sprawa utknęła, i nadal każdy śpiewa jak mu się podoba. A szkoda, bo to dość ważna rzecz. Przypomniał nam o tym ów niefortunny występ śpiewacki.
Ponieważ jeszcze trochę czasu wolnego pozostało, idziemy zwiedzać miasto, każdy na własną rękę. Gdziekolwiek pokaże się grupa naszych, otacza ją wnet tłum ciekawskich, a ich uśmiechnięte oczy zdają się mówić: wiemy, żeście katolicy, ale skąd jesteście? Więc ten i ów próbuje tłumaczyć, że jesteśmy Polacy, przyjechaliśmy z Polski - "from Poland".
Ponieważ to i ja liznąłem kiedyś troszkę angielszczyzny, próbuję ją teraz wykorzystać. Skleiłem pracowicie pytanie i zwracam się z nim do stojącego obok chłopaka, czy wie gdzie jest Polska.
- Nie - odpowiada prostodusznie.
- Hm, tu jak widzę, geografia niezbyt jest w poważaniu, kiedy chłopiec 14 czy może 15-letni nie wie nawet, w jakiej części świata Polska się znajduje i próbuje zgadnąć: w Azji.
Istotnie, nie tylko Irlandczycy, ale także Anglicy słyną z tego, że o geografii mają tylko zielone pojęcie.
Co do Irlandczyków, to ci dopiero zaczynają brać się do pracy, aby teraz nadrobić to, co w ciągu wieków było dla nich niedostępne, a więc możność nauki. A dowodem, że ich mocno zniszczono jest to że na 4 prawie miliony w ojczyźnie i około 8 milionów na emigracji, przeważnie w Ameryce Półn., zaledwie coś 16 tysięcy Irlandczyków, zna swój język ojczysty. Reszta posługuje się językiem angielskim, narzuconym przez zaborcze imperium.
Wracamy do portu. Po drodze jednak gubimy się w tłoku i do przystani przyszło nas zaledwie parę osób. Ruszamy brzegiem rzeki na poszukiwanie statku wśród mnóstwa innych. Lecz, niestety nikt z nas nie pamięta dokładnie jego dziwacznej nazwy. Obiecujemy sobie poznać go po barwach kominów i innych "znakach szczególnych". Ale doszliśmy brzegiem rzeki aż do końca, gdzie zaczyna się morze, a naszego statku nie widać nigdzie. Wracamy zaniepokojeni i po drodze natknęliśmy się na gromadkę naszych z ks. prał. Kłosem na czele. Opowiadamy im o naszym daremnym poszukiwaniu, co powoduje pewną konsternację wśród nich. A i nas coraz więcej zaczyna niepokoić - zguba. Bo dobrze wszyscy pamiętamy kłopoty księdza prałata ze zgubionym kufrem na kongresie w Ameryce, o czym opisywał w "Przewodniku" w swoim czasie. A tu zginął cały statek! Wprawdzie statek to nie igła, ale któż wie, co się mogło stać. Może zaszło jakieś nieporozumienie co do godziny odjazdu?