Garść wrażeń z pielgrzymki do Dublina (4)
BELGIA - PARYŻ
W LIEGE - CZERWONE POLE - LASY KOMINÓW - ŚLADAMI WOJNY - Z POZA CZERWONEGO KORDONU - FRANCJA SIĘ STARZEJE - PARYŻ
Korzystając z dłuższego przystanku pociągu w Liege, spacerujemy po peronie. Jedna rzecz zwróciła moją uwagę. Oto, podobnie jak u nas porozwieszane są na dworcach kolejowych widoki miast, a raczej miejsc, godnych zwiedzenia i okazalszych gmachów, tak tam porozwieszano barwne reprodukcje obrazów religijnych, pędzla sławnych malarzy flamandzkich, van Dycka (wym. wan dajka), Rubensa, Rembrandta i innych. Robi to miłe wrażenie. Powiedziałbym, że katolicyzm tutejszy nie kryje się nieśmiało w kościołach, ale wkroczył i na dworzec i manifestuje śmiało religijność narodu.
Po rozdziale kl. III od wyższych jedziemy dalej, a tamci pozostają. Mimo późniejszego wyjazdu będą w Paryżu o całe dwie godziny przed nami.
Wtem - co to? - Całe pole czerwone!
Zbliżamy się szybko i rzecz wnet się wyjaśnia. To ogromne mnóstwo czerwonego maku, tak gęsto rozsianego w zbożu, że, zdała całe pole zdaje się jakby ogromną, czerwoną chustą nakryte. Z bliska ta chusta jeszcze piękniejsza. Bo wśród zielonej pszenicy, oprócz pstrego maku, tulą się w wielkiej liczbie modre bławatki. - A nam na ten widok zdaje się, że to nasza poczciwa ziemia krakowska czy mazowiecka...
Oto znów wyrasta przed nami cały las potężnych kominów fabrycznych, które tu sterczą daleko gęściej niż w Niemczech. A obok rozległych budynków fabryk wznoszą się wysokie, nieraz nawet bardzo wysokie kopce z żużli i innych odpadków hut. Na szczyt takiego kopca prowadzą stromo szyny, po których biegną wózki elektryczne, aby na samym szczycie wysypać żużle czy ziemię.
Na co im te kopce? - pyta ktoś. - Pewnie chodzi im o to, aby te nieproduktywne odpadki jak najmniej zajmowały miejsca. I tak się ich pozbywają.
We Francji próbuję rozmawiać z konduktorem, pytając go o nazwy miejscowości itp. Uprzejmy człowiek, chętnie wdał się w pogawędkę, objaśniając mi to i owo.
Zmówiwszy potem swoje pacierze - a na modlitwę jest czasu dosyć w podróży pielgrzymkowej - spoglądam przez okno. Nic szczególniejszego nie widać.
Po pewnym jednak czasie spostrzegam jakiś brak wśród mijanych miast i miasteczek. Oto bardzo mało i bardzo rzadko spotyka się dzieci. Przeważnie tylko ludzie dorośli. Nie mówię już o Paryżu, w którym trudno dziecko spotkać, i który dlatego nazwano "miastem dorosłych". - A więc to prawda, że Francja wymiera, ten nasz sprzymierzeniec wierny... Smutne to, ale prawdziwe.
Teraz rozumiem, dlaczego to marszałek Foch (wym. fosz), kiedy zwiedzał Kraków, widząc roje naszej dziatwy i młodzieży szkolnej, miał powiedzieć: oto wasz skarb! Potęga i siła Polski to liczna i zdrowa fizycznie i duchowo młodzież!
Dobrobyt we Francji widoczny - nie dostrzegłem nawet chaty słomą krytej. Wszędzie domki porządne i dość obszerne. Ale cóż z dobrobytu, gdy coraz mniej tych, coby się nim cieszyć mogli...
Jeden z księży naszego przedziału rozmawiał, już niedaleko Paryża, z jakimś inżynierem, który mówił, że wszystkie stacje kolejowe, któreśmy dotąd przejechali, miasteczka i wioski, są nowe, po wojnie wystawione. Bo w czasie wojny wszystko zniszczyli tu Niemcy, tak, że jadąc tędy przed czternastu laty widziało się perzynę i ruiny - spustoszenie okropne i przerażające: drzewa połamane, nawet kominy zburzone wśród gruzów domostw - słowem pustkowie groźne w swym wyglądzie.
Dziś śladu prawie nie ma tego zniszczenia, a, i w pamięci ludzkiej okropności wojny już zatarły się znacznie, bo niektórym państwom do nowej wojny się śpieszy... A ona taka straszna i barbarzyńska!
Inżynier ten był w Rosji sowieckiej i pracował tam w jakiejś fabryce. Jako stały mieszkaniec bolszewii miał sposobność przypatrzeć się smutnej rzeczywistości. Widział więc daleko więcej, niż mogą ujrzeć przygodni turyści. I opowiada, jak to tam z jednej strony na wsiach ludzie mrą z głodu, gdyż zbiory im zabrano, a z drugiej wznosi się ogromne budowle, które się pokazuje tym, co przyjeżdżają zwiedzać Rosję. Bo nędzy, tej nędzy, która większość ludu rosyjskiego gnębi, nie pozwolą nikomu z obcych zobaczyć. Taką go otoczą, asystą, że i kroku nie może zrobić sam, i musi tylko to oglądać, co oni, mu pokażą. I dlatego ta niektórzy naiwni turyści, uraczeni nieźle kawiorem i innymi specjałami, o których obywatel bolszewicki chyba tylko marzyć może, zachwycają się ich sukcesami, nie mając pojęcia o odwrotnej stronie medalu, o przerażającej rzeczywistości, ukrytej poza reprezentacyjnymi gmachami.
Tak nam streszczał opowiadanie inżyniera kapłan. - Ha, wiadoma to rzecz oddawna, choć i u nas jest dość obłąkańców, co nie chcą o tym wiedzieć i wzdychają do czerwonego raju. - Co prawda, nikt ich nie trzyma, mogliby zakosztować tego błogosławieństwa rządów bolszewickich. Nawet niedaleka droga.
Ten i ów ze słuchających dorzucił jakieś zdanie, a wszyscy byli poważni i jakby zatroskani niedolą ogromnego narodu, z którego krew wysysa wampir bolszewizmu, pastwiąc się brutalnie nad swą ofiarą.
- Państwo szatana - rzekł ktoś.
- Wcielenie antychrysta, który jednak nie ostoi się przed mocą Chrystusa. Już nieraz w ciągu wieków próbował zniszczyć Boga, ale tylko zęby połamał. I tutaj czy w Meksyku, prędzej czy później skręci kark potworna bestja bezbożności, a Chrystus zatriumfuje znowu!...
Na tym rozmowa się urwała. Jedni zaczęli odmawiać Brewiarz, inni Różaniec.
Aż o 19:15 zajeżdżamy do Paryża na Gare du Nord - Dworzec Północny. Stąd autobusami do hotelu La Fayette. Zastajemy tam naszych "odszczepieńców" z kl. II, którzy jeszcze przed dwiema godzinami przybyli i teraz są już po wieczerzy.