Garść wrażeń z pielgrzymki do Dublina (8)
LE HAVRE - LONDYN
NA OKRĘCIE - POSZUKIWANIE OŁTARZA - RUSZAMY - NA MORZU - W PORCIE SOUTHAMPTON - JESTEŚMY W LONDYNIE - NIEDOPATRZENIA
Noc minęła szybko. Zdążyłem jednak spostrzec, że na okręcie śpi się także doskonale, zwłaszcza, gdy się jest zmęczonym.
O 6 rano ruszam na poszukiwanie kaplicy, aby odprawić Mszę św. Znalazłem salę III kl., w niej ołtarz, ale nie ma świec ani innych przyborów. Gdzie tu i kto może temu zaradzić? Pytam tzw. maestra - coś w rodzaju kierownika lokajów i służby. Kręci się tu i ówdzie, ale nic z potrzebnych rzeczy zdobyć nie może. W końcu prowadzi mię do kapliczki, w której przechowuje się Najśw. Sakrament.
- Znalazłem Cię, Jezusku. O, jak to dobrze że z nami jedziesz, bo my przecież zdążamy do Ciebie, by Cię uczcić w kraju męczenników Twoich...
Po modlitwie rozglądam się, a tu już coś 5 czy 6 księży czeka, by odprawić Mszę św. Więc ja mogę się dostać dopiero około 9.
Trochę za długo czekać. Odnajduję mojego maestro i pokaleczoną włoszczyzną tłumaczę mu, że tu już trudno się doczekać na kolejkę". Idziemy teraz o piętro wyżej, gdzie w salonie I kl. tylko 4 księży czeka, a 5 co dopiero rozpoczął Mszę św. Między czekającymi jest i mój współlokator, któremu szczęście więcej dopisało, bo prędzej trafił.
Wreszcie docisnąłem się do ołtarza. A dobry Jezus, jak zwykle, tak i teraz przybył na ołtarz, by stać się pokarmem stęsknionych dusz. Do Komunii Św[iętej] przystępowało w czasie każdej Mszy św. po kilka osób.
Wielu pątników wybrało się do miasta, gdzie Ks. Prymas odprawił Mszę św. Prócz wysłuchania Mszy św., nadzwyczajności nie widzieli, bo miasto, jak zwykle miasta portowe, jest dość brudne.
Po Mszy św. wyglądamy na pokład. Zwłaszcza, że mieliśmy ruszyć o 10. Jednak coś tam zaszło, że opóźniono wyjazd prawie o 3 godziny. Tymczasem o 12 obiad.
Właśnie siedzieliśmy w jadalni przy herbacie, gdy "Saturnia", zaczęła się ruszać. Ktoś zaintonował pieśń "Serdeczna Matko". A potem wszyscy śpieszą na pokład.
Dwa holowniki, jeden z przodu, a drugi z końca, zaczepiwszy nasz okręt grubą liną, odciągają go od brzegu w bok. Puszczają maszyny w ruch. Syrena ryknęła grubym głosem, i wnet cały okręt zaczął drgać i trząść się jak w febrze. Olbrzymie śruby zaczynają pracować zrazu powoli, potem coraz szybciej, rozbijając ciemną masę wody w białą pianę. Ruszamy. Po chwili znika we mgle brzeg i znajdujemy się na morzu.
Za statkiem lecą stada mew. Białe, piękne ptaki. I żarłoczne. Podróżni rzucają im kawałki bułek lub chleba. Spadają na fale i chwytają przysmaki.
Dzień jest pochmurny i dość chłodno. Mimo to pokłady roją się od podróżnych. Wielu pierwszy raz jest na morzu, niektórzy wogóle na statku jeszcze nie byli. Więc spostrzeżeniom i uwagom nie ma końca.
A "Saturnia" - niby pogromca zwycięski - rozcina spokojnie i swoim potężnym dziobem rozigrane, małe fale. Poza nią, wśród ciemnej toni zostaje jasno-zielonawa smuga jakby długi i szeroki gościniec. A śruby okrętowe, warcząc monotonnie i odrzucając napadające na okrętowe burty fale, pracują zawzięcie.
Morze, jest spokojne. Tylko powierzchnia jego pomarszczona, rzekłbyś zorane pole, połyskuje skibami. Podobno zawsze drga jego powierzchnia. Pocichu pragnąłem ujrzeć choć niewielką burzę. Co to za majestatyczny widok być musi, gdy fale się piętrzą i podają sobie olbrzymi okręt, jak dzieci piłkę! Ale niestety, a może na szczęście, burzy nie było przez cały czas. A tylko jeden raz zauważyłem, już w Dublinie, że fale są ruchliwie i mają z metr wysokości i zwichrzone grzywy.
O 19 przyjeżdżamy do Southampton (wym. sausempten). Ale gdzież tam Southampton! Stanęliśmy daleko za portem, podobno dlatego, aby "Saturnia" nie musiała opłacać za wjazd i postój. Po obu stronach widać ląd. Z prawej wyspa duża, angielska, a z lewej jakaś mniejsza, zdaje się Wight (wym. Uajt).
Przesiadamy na mały statek, który po prawie dwugodzinnej jeździe wpływa do portu. Dworzec kolejowy znajduje się o kilka kroków od wody.
Niektórzy kupują znaczki pocztowe, aby wysłać kartki. Wkrótce wsiadamy do pociągu. Wozy angielskie wygodne. III klasa wyścielana jak u nas druga. Wcale przyzwoicie wyglądają. Przeszło półtorej godziny jedziemy, prawie bez przestanku. W drodze - spostrzegamy, że o pół do jedenastej wieczorem dopiero szaro, ale nie ciemno. Prawda, przecież to już zachód Europy.
O pół do dwunastej zajeżdżamy na dworzec Waterloo w Londynie. Stąd autokarami do hotelów. I i II klasa do porządnego i już luksusowego - jak później opowiadano, a my, szary plebs, do 3- czy 4-rzędnego. Tu już mieliśmy słuszny żal do biura Frankopol. Nic nie przygotowane. Miejsca nie zamówione. Okazuje się, że wśród urzędników Frankopolu jadących z nami nikt nie umie po angielsku. Dopiero jedna panna z Bydgoszczy pielgrzymująca z nami, a wychowana w Ameryce, podjęła się roli tłumacza. Zaczyna się rozdzielanie pokoi i trwa dość długo.
Dla kilkunastu brakło łóżek. Idziemy do drugiego hotelu, na szczęście w pobliżu, bo po drugiej stronie ulicy. Tam i ja się dostałem. I czego się wcale nie spodziewałem, widząc, jak w poprzednim zganiano po kilka osób do jednego pokoju, przypadł mi maleńki pokoik z jednym łóżkiem.
Była już pierwsza w nocy, gdy się położyłem. Spałem snem sprawiedliwego po całodziennych wrażeniach i tarapatach. Zbudziłem się o 6:30 a już na 7:30 było wyznaczone śniadanie. Niektórzy omal nie zaspali, bo nikt nie budził.
Naturalnie o odprawieniu Mszy św. ani marzyć nie można, bo kościołów katolickich jest tu bardzo mało. Wszystko zalała fala niecnego anglikanizmu. Na 900 kościołów anglikańskich, w znacznej! części zabranych przemocą katolikom, jest 117 katolickich, już podobno razem z kaplicami. Więc tylko myśl ulata do Jezusa - Eucharystii, a serce wypowiada pragnienie przyjęcia Go. I tym się trzeba zadowolić.
Ranek mglisty, chłodny, ponury. Jednak to nie zraża nas wcale. Wszak jesteśmy w Londynie, mieście mgieł i ciemności dziennych. Przed 8. zajeżdżają po nas autokary piętrowe.
Mimo chłodnego powietrza większość ciśnie się na dach autokarów, aby mieć szerszy widok. Ja tam nie pchałem się do góry, z obawy przeziębienia, ale siadłem na dole, w zamkniętym wozie. I dobrze? na tym wyszedłem, bo tu także siadł jakiś starszy anglik, katolik, który podjął się udzielania objaśnień, i nasza "angielka" z Bydgoszczy. Więc cośkolwiek dowiedzieliśmy się od nich.
Bo to niby obiecywano nam, że będą przewodnicy, objaśniający - po polsku. Ale okazało się, że była to tylko "obiecanka, cacanka..."
O tym, cośmy widzieli, za miesiąc.