WYBIERAM SIĘ W DROGĘ
Gdzieś w kwietniu otrzymałem od Przełożonych polecenie, aby wziąć udział w tegorocznym Kongresie Eucharystycznym w Dublinie, stolicy Irlandii. W pierwszej chwili przeląkłem się tej propozycji. Bo przecież taka pielgrzymka pożre mi kawał czasu. A i z angielszczyzną, którą kiedyś ledwie że z wierzchu obejrzałem, trudno mi będzie sobie poradzić, teraz próbować się uczyć - to nierealna mrzonka! Bo najpierw straszna choroba mnie prześladuje, a na imię jej jest "brak czasu", żeby to jeszcze był język możliwy do nauki. Ale to każde słowo pisze się inaczej a wymawia się inaczej, A właściwie, żeby je wymówić, trzeba jedną część powiedzieć przez nos, jedną gardłem, a część połknąć - i wtedy będzie po angielsku poprawnie wypowiedziane. Sztuka w tym, żeby wiedzieć, jak którą z tych części słowa potraktować.
A powtóre - to i grosza sporo trzeba, a tu go brak... Stąd więc zrozumiecie, drodzy Czytelnicy, mój lęk i obawę.
Jednak na drugiej szali moich rozważań położyłem wolę Przełożonego, który mówi mi: Jedź, bracie, wyglądnij poza ojczysty dom, ujrzysz coś nowego, weźmiesz udział w zjeździe katolickiego świata, a stąd będziesz miał co opisywać w "Rycerzu".
I ta szala przeważyła, zwłaszcza, że życzenie Przełożonego jest dla zakonnika rozkazem.
I choć w duszy czułem trochę niepokój, spoglądając na tamtą szalę wagi, jednak myśl, że się rozglądnę nieco po świecie Bożym, pociągała mnie i wabiła mocno.
- Taka wola Boża - powiedziałem sobie w końcu i poleciłem jednemu z braci sekretarzy klasztornych wszcząć starania o paszport.
Wyjazd ogłoszono najpierw na 15 czerwca z Gdyni. Później, po jakimś tygodniu radości, że się pojedzie parę dni polskim statkiem i morze będzie nas kołysać na swych, podobno niezawsze grzecznych falach, przyszedł nowy komunikat, że pojedziemy lądem na Berlin, Belgię, Paryż, Le Havre, a stamtąd włoskim okrętem "Saturnia" do Anglii.
Zasadniczo było to rzeczą obojętną, którędy pojedziemy. Jednak uderzało zaraz w oczy, że pomimo skrócenia czasu pielgrzymki o 7 dni, koszta z około 600 zł w klasie III nie tylko nie opadły nic, ale nawet "ustalono" je na 650 zł. - To ustalenie nastąpiło po wpłaceniu pierwszej raty, z której 100 zł przepadało, jeśliby ktoś chciał swe zgłoszenie wycofać. - Ale mniejsza zresztą o to dzisiaj, kiedy wcale nie żałuję, żem pojechał. To, co nam pokazano, a tym bardziej to, co obiecywano pokazać, warte było tych pieniędzy.
Brytyjską wizę otrzymałem z łatwością. Niemcy obiecali dać, ale wtedy, gdy któreś z sąsiadujących z W. Brytanją państw da swoją wizę. Ale po francuską musiałem stawić się osobiście. Tam przyjęto mnie niezbyt grzecznie, potraktowano szorstko i źle załatwiono, bo wizę dano mi tylko tam - bez powrotu. Powiadają, że inaczej dać im nie wolno. Być może.
Wyszedłem z konsulatu po dłuższym czekaniu, rozważając po drodze przysłowiową grzeczność francuską. Pomyślałem, że jest ona chyba dawnym zabytkiem., wyświechtanym i dzisiaj już nie respektowanym, przynajmniej przez pewnych przedstawicieli nadsekwańskiego państwa.
W konsulacie niemieckim załatwiono mnie szybko i grzecznie. Mimowoli porównywałem obejście się ze mną przedstawiciela wrogiego nam państwa z przedstawicielem naszych przyjaciół politycznych, i porównanie wypadło niezbyt...
Paszport już gotów, więc czekam niecierpliwie dnia wyjazdu. Tymczasem pospiesznie "odwalam" różne sprawy, które muszę opuścić na przeszło dwa tygodnie. A dyrektor pielgrzymki, ks. dr St. Janicki z Poznania co parę dni przysyła jakiś komunikat. - Wreszcie ustalono czas wyjazdu. Z Poznania ruszamy 17 czerwca o godz. 14:33, więc muszę się tam dostać wcześniej nieco. A tu jak na przekór nie ma dobrego pociągu. Aż znalazłem najdogodniejszy, dłuższą drogą, bo na Łódź, tj. prawie 100 km więcej. Ale cóż robić? - Więc we czwartek ruszam o 23:58, a w Poznaniu mam być około [godz.] 8.
Cały dzień przed wyjazdem praca gorączkowa: odpisywanie listów, załatwianie różnych spraw, zwłaszcza, że akurat jutro ma przyjechać do nas J.E. Ks. Nuncjusz Marmaggi.
Wychowankowie Małego Seminarium krzątają się, przygotowując na uroczyste przyjęcie tak dostojnego Gościa. Jeden więc wygłasza mowę w języku polskim, drugi po łacinie, inny po francusku, jeszcze inny po niemiecku, a szereg mów ma zakończyć angielska.
Chcą witać we wszystkich językach, jakich się uczą. Dziś każdy chce swoją mowę przeczytać czy nawet powiedzieć, aby usłyszeć sąd, czy dobrze wygłasza i bez błędów. Potem znów dekoracje sal szkolnych i sali rekreacyjnej, gdzie się właśnie ma odbyć owa akademia powitalna. I tu też trzeba zajrzeć.
Aby zaspokoić ciekawość Czytelników, powiem im na ucho, ze podobno nieźle poszła owa akademijka. Opisywał mi ją brat sekretarz redakcyjny, gdym już był w Dublinie i otrzymałem ten oczekiwany list, jadąc statkiem "Saturnja" do miasta na posiedzenie czy nabożeństwo. J.E. Ks. Nuncjusz bardzo był zadowolony.
Ale odbiegam od tematu.
Na takich to rzeczach umknął mi dzień, jakby był krotką chwilką i nadszedł wieczór.
Ostatnie zlecenia i trzeba się pakować.
Wrzuciwszy więc coś niecoś do walizy podróżniczej, biorę mały aparat fotograficzny, parę zeszytów do notowania wrażeń i - na stację.
Była godzina 11 3/4 w nocy. Niepokalanów już spał, tylko bracia sekretarze wprosili się koniecznie, by mię na dworzec odprowadzić. Wychodzimy przez zakrystię. - "Maryjo, prowadź!" - woła serce.
Potem furta zamknęła się cicho. Wychodzimy. Cudna noc czerwcowa rozsnuła się nad światem. Księżyc porozlewał po polach i wierzchołkach drzew swoje blade światło, za to wklęsłości terenu czerniły się mrokiem. Okolica wyglądała jak z bajki. Ciepło, rozpylone w ciągu upalnego dnia, teraz zmieniło się w rozkoszny chłód letni.
Od strony Warszawy zbliża się ciemny potwór o błyszczących ślepiach. Za kilka chwil wpada zadyszany na stację.
- Szymanów - woła konduktor.
Wsiadam. Trafiłem do pustego przedziału III kl. "dla niepalących".
- O, to doskonale - myślę sobie - będę mógł cośkolwiek jeszcze przeczytać, a potem trzeba nieco rozprostować kości na ławce i przespać się trochę.
Zacząłem coś czytać, potem próbuję pisać. Jednak pociąg mocno rzuca i kreślą się hieroglify, nawet dla mnie niezbyt zrozumiale. Więc do pacierzy się biorę.
Na którejś jednak stacji wchodzi jakiś mężczyzna, który wnet wszczął rozmowę.
-Dokąd ksiądz jedzie? Skąd? itp.
Gawędziliśmy trochę aż kołysanka wagonu i monotonny stukot kół zmorzyły nas.
Wnet walizka z półki powędrowała pod głowę i zasnąłem. Towarzysz poszedł za moim przykładem. -
Atoli przystanki na stacjach otwierają mi ciągle oczy. Już i świt zagląda przez okno. W przedziale robi się zimno i zaczyna mi potrząsać kościami, bo nad ranem zrobiło się chłodno.
W Ostrowie Poznańskim przesiadka. Dostałem się znów do pustego przedziału. Biorę się więc do brewiarza, tym więcej, że to już 5 godzina - a z nią pora wstawania w Niepokalanowie.
Dzień wstał był pogodny, jasny. Słońce zaczynało swoją żeglugę po błękitnym stepie nieboskłonu. Jednak chmury gęstego dymu z lokomotywy, to znów las, przez który pociąg się przerzynał, przysłaniały jego blask, powodując uczucie chłodu.
Zbliżamy się ku Poznaniowi. Coraz to pociąg przystaje, a im bliżej Poznania, tym większe gromady, przeważnie młodzieży szkolnej, wsiąkają w niego. Wnet też zapełnia się szczelnie, że i stać już muszą. Rozgwar i życie młode przelewają się i wypadają przez okna donośnym śmiechem, żywa rozmowa.
Już i Poznań. Z wnętrza pociągu wysypuje się mnóstwo ludzi", aż tłok się zrobił przy wyjściu niemały. Zostawiam walizkę na stacji, wydostaję się z ciżby i zdążam do klasztoru.
Ze Mszą św. muszę czekać do godz. 9. Za to z radością mogę ja odprawić w kaplicy N. Serca Pana Jezusa. A wszak to dziś piątek i miesiąc Serca Jezusowego.
Po śniadaniu wybieram się do konsulatu francuskiego, bo teraz dopiero zdałem sobie sprawę z tego, że mogę mieć nawet poważne trudności z powrotem przez Francję. Urzędniczka poinformowała mię uprzejmie, że o wizę na powrotną drogę trzeba mi będzie postarać się w Dublinie, bo tu wydać im jej nie wolno.
Nie wiele mnie to pocieszyło, bo łażenie po obcem mieście w poszukiwaniu za konsulatem niezbyt mi się uśmiechało, zwłaszcza gdy się nie zna języka. A przy tym i czasu nie będzie, bo program szczelnie zapełnia wszystkie chwile naszego pobytu w Dublinie. Ale cóż mam robić?
Idę tedy na dworzec, gdzie w poczekalni przedstawiciele biura "Frankopol" wydają karty uczestnictwa, a ks. dr Janicki wyznacza miejsce w wagonie, którego każdy ma się w drodze trzymać. Ale na moje strapienie też nie mają innej rady, jak starać się o wizę w Dublinie. Polecając swój kłopot Matce Najświętszej, gdym już oglądnął wyznaczone mi miejsce w wagonie, wracam do klasztoru na obiad, bo o 2 z minutami odjazd.