Pod zwrotnikiem
Od Cejlonu rozpoczęła się druga połowa naszej podróży. Zaludnienie statku zmieniło się, gdyż wysiadła spora grupa Hindusów. Dostaliśmy natomiast Singalezów przystrojonych tylko w prześcieradła, z warkoczami i jakimś religijnym plastrem na czole. O zmroku, za przewodem morskich latarń, omijamy południowe brzegi wyspy. Po kilkudniowej podróży, wyłoniły się wybrzeża Sumatry. Oko z lubością topiło się w lądzie wymalowanym śliczną zielenią. Cała wyspa pokryta dziewiczymi lasami niedostępnymi dla człowieka.
Płynęliśmy przy ciągłym zachmurzeniu, strugi zalewały pokład, a w nocy musieliśmy zamykać okna, gdyż parę razy zrobił się nam przez nieostrożność staw w kajucie. Spodziewaliśmy się, że pod równikiem czeka nas żar i pieczeń na żywo, a tymczasem, miła niespodzianka. Orzeźwiał chłodny wiatr i nawet przy stole nie potrzeba było lodowej ochłody. W wąskiej cieśninie malajskiej morze było całkowicie spokojnie i jak po wygładzonym gościńcu dotarliśmy do Singapore.
Miasto to położone na samej koń czynie półwyspu jest bardzo ważnym punktem handlowym i wojennym.
Na wybrzeżu porozkładali kramarze swe towary, najwięcej bielizny i owoców. Wśród przekupniów przeważają Chińczycy: Idziemy do miasta. Przez szerokie asfaltowe ulice jednym strumieniem płyną auta, trolleybusy, rowery a wreszcie ryksze. Należy iść ostrożnie, bo chodników oddzielnych nie ma. Nam natrętnie ofiarował jakiś biegus swe nogi i ryksze, ale wreszcie ustąpił, widząc, że i nasze nogi nienajgorsze.
Miasto ćwierć milionowe ma dzielnicę europejską i chińską. Pierwsza zabudowana okazałymi budynkami, gdzie mieszkają urzędnicy i mieszczą się konsulaty i różne kantory handlowe. Handel sklepowy jest tu mniejszy. Idziemy w kierunku Hill Street, gdzie blisko siebie stoją kościoły katolickie. Jest tu kościół ormiański a nawet chiński. Ten ostatni niczym nie wyróżnia się od innych, narodowej sztuki nie posiada, prócz drobnych szczegółów.
Największym i najpiękniejszym jest kościół portugalski, z wieżą gotycką ładnie zdobioną, wewnątrz jednakowymi pięknymi marmurowymi ołtarzami. Okna ma bardzo duże dla przewiewu - przed gorącym chronią specjalne izolacje, którymi są ściany wyłożone i elektryczne wentylatory.
Z błogim uczuciem adorowaliśmy utajonego w ołtarzu Jezusa, który pragnie być dla wszystkich drogą, prawdą i żywotem - a jednak tak mało tu jeszcze znany. Pogaństwo ma tu dotąd ogromną przewagę. Kupców europejskich w pogoni za złotem przybyło dużo, ale misjonarzy, by siać Wiarę św. w sercach pogan, jest do dziś zbyt mało.
Wracając do statku weszliśmy w dzielnicę chińską. Domki są małe i nędzne, ale ulice rojne i pełne życia. Handel wre w sklepach i przy straganach, ślusarz, fryzjer czy krawiec mają pracownie pod gołym niebem. Pełno też wszędzie rozbawionej krzykliwej dzieciarni.
Tu i tam restauracja przygodna. Chińczyk stanął z piecykiem, misą ryżu i makaronem. Na poczekaniu raczy gości świeżo zagotowanym specjałem i herbatą. Ulice zacienia porozwieszana na długich bambusach susząca się bielizna. Od Singapore droga nasza zwraca się na północ wzdłuż brzegów Azji. Podróż na morzach chińskich jest zwykle uciążliwa, bo silne wiatry wzburzają morze. Dopiero u przylądka św. Jakuba następuje uciszenie: okręt z morza wpływa, na rzekę Saigon.
Koło 100 km, płyniemy w górę rzeki do portu.
Na brzegu, na moczarach jak grzyby pojawiły się chaty nakryte słomą. Wokół nich rozległe pola ryżowe, o tyle żyzne, o ile bagienne.
Koło godz. 14 w sinej dali można wyróżnić wieżę kościoła i szkielety radiotelegraficzne, a skłębione dymy zwiastują miasto.
Dojeżdżamy do Sajgonu. Na okręcie ruch duży bo wielu pasażerów staje u celu podróży. I my również wysiadamy, by po trzytygodniowej żegludze zakosztować lądowego życia, bo postój okrętu zapowiedziany jest na 36 godzin. Potem znowu w drogę.