Wypełnić ślubowanie

Urywek z niewydanej powieści Jana Dobraczyńskiego pt. "Mocarz" - o św. Andrzeja Boboli.

Ucieszył się dom piński z przywiezionych przez Andrzeja wiadomości. Zaraz też po nim poczęli się pojawiać na Polesiu inni przybysze ze Lwowa i roznosili po kraju radosne nowiny: 5-go kwietnia, Czarniecki wsparty przez Lubomirskiego, po prostu zmiażdżył pod Warką armię Fryderyka Badeńskiego; partyzanci wielkopolscy: Opaliński, Grudziński, Rozrażewski, Grzymułtowski i Żegocki zdobyli w miesiąc później Leszno, wycinając w pień nie tylko załogę szwedzką, ale i dysydenckich stronników Karola Gustawa; kraj cały się ruszył i wrzał walką; Jan Kazimierz ciągnął na Warszawę; na żmudzi wybuchło powstanie.

Lecz Andrzej, zaledwie powróciwszy, zajął się znów swoją pracą misyjną, a także zbieraniem w Pińsku rozproszonej w ciągu ostatnich wojen Sodalicji Mariańskiej. Zdrowie mu nieco zaczęło szwankować, lecz on mało na to zważał, i jak dawniej zapuszczał się w swych wędrówkach w odległe strony. Przeżycia ostatnich tygodni wywarły nań wpływ ogromny, i sprawiły, że ten człowiek tak wiele od lat pracujący nad sobą doszedł do przekonania, że zrobił dotychczas bardzo mało, prawie nic, musi się więc spieszyć, by utracony czas powetować. Wokół siebie słyszał gwar radosny, przetykany zapewnieniami: "Oto teraz gdy Matka Boża jest naszą Królową, żadne niebezpieczeństwo nie zagrozi Rzeczypospolitej". Gdy mu takie zdania wpadały w ucho, wstrząsał się wewnętrznie. On nie tak rozumiał to królowanie. Ogłosić Maryję Królową - to rzecz przecież łatwa, prosta, a droga duszy nie może być ani łatwa ani prosta". "Wchodźcie przez ciasną bramę...". Ale podjąć się przemiany serc ludzkich, aby Najświętsza Panna mogła naprawdę panować w narodzie - oto trud nad trudy. Nie wystarczy tedy wołać: "Panie! Panie!" Trzeba działać...

I Andrzej wpatrując się coraz uważniej w nurt otaczającego go życia widział głęboką przepaść między świętością królowania Maryi, a wydarzeniami dnia codziennego. Gryzł się więc tym, martwił i trapił, zaś trawiąc godziny całe na rozmyślaniach, doszedł do przekonania, że póty się oczekiwany czas nie ziści, póty Królowa Swej władzy w Swe święte dłonie nie ujmie, póki za aktem pobożnego porywu i serdecznego, acz płytkiego uczucia, nie pójdzie praca wytężona. Wola człeka zagrzana do nieustannej pilności, prężna, usilna, a jednocześnie wsparta o łaskę, zdolna jest czynić cudy. Tę wolę trzeba w ogniu walki zahartować i wzmocnić, gdy zaś siły nabierze nic jej się nie oprze. Wtedy nie będzie przeszkód dla człowieka, wtedy czyniąc wolę własną, czynić będzie jednocześnie wolę Bożą...

Tyle myśli, tyle spostrzeżeń, pojawiało się przed Andrzejem, aż chciał się nimi z innym człowiekiem podzielić. W porywie nagłego postanowienia począł pisać list do Korsaka, bo ten młody rycerz, którego spotkał przelotnie w drodze był mu w owej chwili bardzo bliski. Ale gdy siadł do pisania odeszły go siły. Nie wiedział jak ma opisać tę swoją troskę, jak ma wyrazić to pragnienie odmieniania serc współbraci.

Korsak przecież cierpiał nad tym samym. Cóż więc mu powie nowego? Poza tym jak ma mu w liście powiedzieć rzecz najdziwniejszą, najwięcej budzącą sprzeciwów, i trwóg, a zarazem najtrudniejszą do wypowiedzenia - rzecz, którą w sobie odkrył, że drogą ku przemianie serc jest walka...


O zmierzchu, gdy wychodził z kaplicy do ogrodu i spacerował między osypanymi kwieciem drzewami, po setny i po tysiączny raz stawała przed jego wzrokiem owa walka duchowa, w której, niby w ogniu zbawiennym miała się przekuć dusza polska. On marzący o pokoju i łagodności wodził teraz jakieś przeogromne zmagania, przybierające w jego oczach obraz krwawej bitwy. Dlaczego - nie mógł tego pojąć - na niwie królowania Bożej Matki pojawiał się wciąż pług wojny? Przecież walka ducha nie jest walką orężną, nie musi nią być? Jemu zaś wciąż się zdawało, że widzi - gdzieś w głębi własnego serca - jak przez ziemie Rzeczypospolitej przewalają się z zachodu na wschód i ze wschodu na zachód niezliczone zastępy. Huczą buty żołnierskie, grzmią wystrzały, płynie krew....

W sadzie było cicho i tylko świerszcze sykały wśród młodej trawy i tylko biały pył kwietny sypał się z drzew. Ciepły, majowy wieczór spowijał Pińsk i rozpościerał wszędzie rozkoszne wonie kwitnących łąk. Zapalały się gwiazdy i migały na wysokim sklepieniu nieba, zaś ostatnie zapóźnione obłoki o wysrebrzonych brzegach zbiegały ku horyzontowi niby wracające do domu stado owiec.

W samym końcu ogrodu był krzyż. To tam klękał zakonnik i ukrywszy twarz w dłoniach szeptał:

- Dlaczego ta krew o Panie?

Ptaki zanosiły się w gąszczach od śpiewu. Z daleka od łąk dolatywały krzyki i śmiechy dzieci.

- Dlaczego ukazujesz mi tę krew Jezu? - pytał niestrudzenie Andrzej.

Lecz żadnej nie usłyszał odpowiedzi, poza poszumem traw i chorałami żab w pobliskich bagnach. Poza łagodnym szmerem wietrzyka, który mu gładził rozpaloną twarz. Poza skrzypieniem krzyża nad swoją głową.