Wśród nawałnicy

Zieleń i kwiaty na dworze i na ołtarzach mrocznego, starego kościoła.

Figura Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia w biało-niebieskiej szacie.. I ta modlitwa, której się nie zapomni nigdy.

"Pod Twoją obronę uciekamy się..."

Nie zapomni się nawet "wśród wichrów, nawałnicy".


Wrzesień 1939 r. Wioska pod Kutnem.

Wojna jest już od kilku dni, a my nie wyruszamy na front. Mamy szkolić rekrutów i kadrę podoficerską. Wiadomości z frontu chaotyczne. Podobno Wrocław zdobyty a kawaleria nasza jest w Prusach Wschodnich.

- Alarm! Wyruszamy za pół godziny! Niemcy w odległości około 80 km od nas...

I odtąd idziemy nocami forsownym marszem ku Warszawie, omijając zapchane uciekinierami szosy. W dzień leżymy po lasach, głodni, zakurzeni, z nogami obolałymi od marszu. Żołnierze narodowości niemieckiej dezerterują a jest ich sporo w naszym batalionie. W nocy z szóstego na siódmego gonimy szalonym, wyczerpującym marszem wśród płonących wsi. O świcie walimy się zmęczeni na ziemię, nie troszcząc się nawet o jedzenie. Lecz podrywa nas po kilku minutach głos dowódcy.

- Alarm! Marsz bez względu na straty! Choćby pojedynczo! Punkt zborny: Sulejówek...

Z trudem podrywamy się i maszerujemy. Nie, to już nie jest marsz. Idziemy półprzytomni z głodu i zmęczenia, na przełaj przez pola, kulejąc. Niemieccy lotnicy zniżają się i sieją do nas z karabinów maszynowych. A my, - my nie mamy broni! Nie było jej dla nas, nie starczyło.

Nie wiemy, czy to pali nas we wnętrzu straszny głód, czy to zmęczenie, czy żal...

Nieprzyjacielskie czołgi doganiają nas coraz bardziej. Major, dowódca naszego batalionu, wsiadł w uciekającą do Warszawy taksówkę.

- Chłopcy, ratujcie się!

I pojechał. A my? ...Z dala dobiega głuche dudnienie.

Zaczynamy znów biec. Jakaś miejscowość letniskowa. Wille w ogrodach. Kiosk. Przed nim starsza pani w żałobie. W rękach trzyma kilkanaście tabliczek czekolady.

- Bierzcie chłopcy... I mówcie zawsze "Pod Twoją obronę", to wam się nigdy nic nie stanie...

Pędzimy przez lasy, tory, znowu lasy. Jacyś cywile do nas strzelają z willi. Przedzieramy się przez płoty i krwawimy sobie ręce na drutach kolczastych. Jest nas kilkunastu, pozbieranych z pierwszej i drugiej kompanii. Byle do Sulejówka...

Las się kończy. Wychodzimy na jego skraj: Na szosie stoją i przejeżdżają niemieckie czołgi. Cofamy się więc w las. Trzeba zaczekać do nocy i wtedy próbować przejścia przez szosę.

Nie udało się nam jednak dotrwać do wieczora, gdyż wykryto nas prędzej. Dostaliśmy się do niewoli.

Podczas marszu do Mszczonowa, Niemcy przestają nas konwojować. Dalej mamy sami maszerować. Gdy zejdziemy z szosy - zostaniemy rozstrzelani.

W jakiejś wsi przy szosie skręcamy, w bok. Niemcy kręcą się po wsi. Wchodzimy do drewnianej chaty i rozmawiamy z gospodarzem. Otrzymujemy posiłek a gospodarz wychodzi do wsi. Poszedł poszukać dla nas cywilnych ubrań. W ciągu nocy przebieramy się, by następnego ranka po dwóch wymykać się ze wsi.

Szczęśliwie się udało. Spotkaliśmy się w lesie.

A po kilku dniach tułaczki i omijaniu niemieckich patroli spotykamy w lesie oddział rowerzystów: To... polskie wojsko!

Wokół zieleń drzew i traw.

- Dzięki Ci... Pod Twoją obronę


Leżę w izbie na podłodze, na rozścielonej słomie. Wiem, że już koniec naszej walki. Jest mi dziwnie obojętnie, co dalej ze mną stanie. Opuścili mnie moi towarzysze. Nie mam żadnego dokumentu. Nie mam ani grosza. I jestem chory. Mocno chory.

Wszedłem tu wczoraj chwiejąc się, aby napić się wody. Kobieta dała mi mleka i zapytała się, czy jestem żołnierzem. Skinąłem głową.

- Poznałam. I mój mąż jest w wojsku. Może już nie wróci, mój Boże. A papiery pan ma?

- Nie. Ale zaraz pójdę dalej. Tylko odpocznę.

- Nie, my nie wyganiamy, tylko tu zaraz Niemcy wejdą, bo już ich widać. Masz pan tę legitymację mego męża; jest: bez fotografii. Niemcy za chwilę weszli. Kazali wstać. Szukali po izbie, po strychu. Gospodyni musiała wydoić im krowę. Wreszcie poszli.

Kobieta wraz z rodziną uciekinierów, która tu się schroniła, klęka. Powtarzam: za nimi słowa modlitwy. - Pod Twoją obronę...


Nie wiem, w jaki sposób wydostałem się z obozu w Łęczycy, w którym znalazłem się w dalszej wędrówce. Po kilkunastu dniach, chory, zarośnięty i obszarpany wszedłem do domu, gdzie spojrzano na mnie prawie z przestrachem. Doniesiono tutaj, że zginąłem podczas bombardowania.

A potem były aresztowania. Codziennie po lasach okolicznych rozstrzeliwano Smolaków. Cud mógł jedynie sprawić, że pomimo mej przedwojennej działalności antyniemieckiej - nawet mnie nie aresztowano.

Terror rósł. Trzeba się było Niemcom usuwać z chodników na jezdnię. Za mowę polską bito. Ścięto figury świętych i krzyże.

Tylko w kościele, jak w starożytnych Katakumbach, grzmiał śpiew niezwyciężony:

Pod Twoją obronę,
Pod Twoją obronę.
Uciekamy się.
Święta Boża Rodzicielko...


A potem wysiedlenie i długie lata nadziei i zawodów spędzone na Podlasiu.

Pewnej nocy zabrano mnie z domu. Minęło kilka strasznych dni w więzieniu. Interwencje nie pomagały. Modliłem się.

Późnym wieczorem pijany gestapowiec otworzył drzwi celi i wyprowadził mnie na ulicę. Oczekiwałem znanego strzału w tył głowy.

- Wiem, że pan jest niewinny. Poszedłem w mrok, nie wierząc, że to prawda...

W dwa lata później:

Było jeszcze ciemno, gdy domyśliłem się z ruchu na ulicach i z podsłyszanych słów, że miasto jest otoczone. Odbywała się "pacyfikacja": masowe aresztowania a przez nie - na śmierć lub na roboty.

Odchyliwszy nieco papier zaciemniający okno, dostrzegłem, że wojsko z żandarmerią chodzi od domu do domu i wyprowadza wszystkich mężczyzn oraz całą młodzież. Weszli do mego domu.

- O Maryjo, pod Twoją obronę... Do mego mieszkania nie weszli.


Otwarte okno. Pachnie maciejka. W oko wpada zieleń...

Nad łóżkiem wisi srebrny ryngraf, a na nim Matka Boża Częstochowska wśród polskich sztandarów, zwycięskich.

Na dole ryngrafu napis:

Pod Twoją obronę...