Współwięzień

Sylwetki katolickie 14.

Rycerz Niepokalanej 6/1947, grafika do artykułu: Współwięzień, s. 168

- Ojciec Antonin jestem, z Niepokalanowa.

- Ojciec czworga dzieci jestem, Stemler z Powiśla, do tego Józef i dzisiaj moje imieniny.

Tak przedstawiliśmy się sobie 19 marca 1941 roku w celi nr 91 na Pawiaku. Cela była na dwóch, a było nas siedmiu. Jeden ziemianin, bogaty ale biedny. Jeden warszawski ślusarz, kuty jak precyzyjny zamek, cóż kiedy podrzucili mu broń. Jeden chłop spod Radzymina, który nic nie wiedział, nic nie słyszał, a ulotki mu podrzucono. Jeden ksiądz katolicki, ale kapelan wojskowy. Jeden strażnik więzienny, oddziałowy z tego samego więzienia. Ojciec Antonin Bajewski z grupy aresztowanych z gwardianem Niepokalanowa O. Maksymilianem Kolbe. I ja siódmy.

O. Antonin miał piękną postać, głowę ascety. Twarz świętego z obrazka - myślałem. Ciekaw byłem człowieka.

Przyniesiono kocioł z zupą. Nigdy jeszcze takiego paskudztwa nie jadłem, choć bywałem na wozie i pod wozem.

Trzymam miskę w palcach i odwracam nos od przykrego zapachu strawy. Spotykam piękną, uduchowioną twarz O. Antonina. Słyszę jego dźwięczny głos i wyraziste słowa:

- Panowie Kochani, pomodlimy się. I zaczyna modlitwę.

Już miałem na końcu warg jakieś przekleństwo na Niemców, los i zupę, ale zamarło mi słowo wobec tej modlitwy.

- Trzeba jeść, proszę Panów, trzeba jeść na siłę. Inaczej osłabniemy - mówi przekonywująco O. Antonin.

Ślusarz i chłop wcinają zupę jak przysmak. Oddziałowy siorbie głośno. Próbuję i ja.

Cóż to? Ojciec Antonin już zjadł? Nie, on swoją porcję podzielił między ślusarza i chłopa.

- Dla tych panów to za mało, a ja dziś poszczę... - mówi z przekonaniem.

Tak chciał pościć codziennie. Ale zbuntowaliśmy się przeciw temu.

Po obiedzie mycie misek.

- Dzisiaj na mnie kolej - powiedział. I tak chciał codziennie.

Miski czyste już na półce. Przykucnęliśmy na podłodze. Kości bolą, mięśnie bolą, rozpacz uczepiła się serca. Boże zlituj się!

- A teraz moi panowie, porozmawiamy o św. Józefie - mówi O. Antonin. I płynie z ust jego przepiękna medytacja o Opiekunie Chrystusa. Słuchamy coraz uważniej. Zapominamy o bólu ciała i duszy. Zapominamy o więzieniu, o niedoli naszych rodzin, o niepewnym naszym losie.

- A teraz moi panowie, zmówmy różaniec - mówi O. Antonin i klęka.

Klękamy i my. Obejrzał się dziedzic, zobaczył nas klęczących, pomacał kolano i zaryzykował. Ukląkł na jedno a później na drugie. Potem codziennie klęczał na obu.

- A teraz moi panowie, opowiecie coś ze swojego życia - mówi słodko O. Antonin.

I zaczął nas egzaminować. Delikatnie, bezboleśnie, na wesoło. Opowiadania ciągnęły się godzinami.

- A teraz, moi panowie, pomodlimy się i położymy na podłodze jeden obok drugiego. A jutro powie nam naukę o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Panny - ksiądz kapelan, prawda?

Dziwna to była cela. Żadnego przekleństwa - a tych pełne było więzienie. Żadnego narzekania, żadnej skargi, żadnej kłótni.

Boży to był człowiek, ten O. Antonin. Trzymał nasze serca i nasze myśli w nieustannym napięciu i pogodzie. Nawet wówczas, gdy za niesforne zachowanie się byłego oddziałowego w stosunku do Scharführera SS., chciano nas wszystkich w celi zagłodzić i przez dwie doby nie podano ani żywności ani wody, on swoją pogodą i spokojem niweczył strach, którym tak przemyślnie terroryzował więźniów niemiecki personel więzienny. Jechaliśmy razem do Oświęcimia.

Straszną miał O. Antonin pierwszą noc w Oświęcimiu 5 kwietnia 1941 r. Był w habicie. SS-mani znęcali się nad nim niemiłosiernie. Pytaniom głupim - czy widział Boga, czy widział diabła - powtarzanym wciąż przez ordynarnych, wynaturzonych parobasów hitlerowskich, nie było końca. Własnym jego różańcem bito go po oczach, głowie i twarzy. Mówił świetnie po niemiecku. Odpowiadał odważnie. Mroził ich i zadziwiał swoimi jasnymi, kategorycznymi sformułowaniami. Modlił się za bitych żydów, w szczególności za konającego pod butami SS-manów adwokata Schenka.

Rano rozdzielono nas na różne bloki.

W wielką środę spotkaliśmy się w czasie pracy. Zimno było. Nosiliśmy bale z rozbieranych na przedmieściu Oświęcimia domów. Była to jedna z metod wykańczania ludzi. Noszenie bali lub kamieni. O. Antonin był bardzo slaby. Padał nieustannie pod ciężarem bali. Modlił się żarliwie. Był bity przez SS-manów za to upadanie, za brak sil. Z ruchów rąk i zachowania się, podejrzewałem, że dostał ciężkiej przepukliny. Nie skarżył się. Był strasznie chudy. Miał przepiękną twarz ascety niby Antoni z ołtarza...

Gdyśmy się zbierali do odmarszu do obozu, więźniowie z jego dwudziestki podnosili go z przydrożnego rowu.

Więcej go nie widziałem. Dowiedziałem się, że zmarł wkrótce.

W ciężkich godzinach mojego życia wzywałem tego wspaniałego Sługę Maryi - na pomoc. Przywołuję jego ducha w chwilach strachu, lęku i trwogi...