Wielki dzień

Jan wyszedł z pociągu, którym po załatwieniu formalności związanych z powrotem do kraju, przyjechał do rodzinnego miasta, gdzie przed sześciu przeszło laty zostawił żonę i małe dzieci, kiedy zawierucha wojenna rozłączyła go z nimi na nieprzewidziane wówczas dnie, miesiące, wreszcie lata długie.

Odchodził z ciężarem w duszy, bo zasobów nie wiele było w mało zamożnym domu. Została w nim Krysta, od której często otrzymywał listy w· dniach męczeńskiej niewoli.

Nie zwątpił o niej ani na chwilę. wierzył w jej miłość. wierność i pamięć o nim. Odwzajemniał jej się w swej niemocy najlepszymi uczuciami.

Gdy wychodził z domu spodziewali się trzeciego dziecka, które miało przyjść na świat za kilka tygodni a więc leżały przed nią zadania przechodzące jej wątłe siły. Została sama.

Miesiąc straszliwego kłębowiska wojny wrześniowej, potem obóz, aż po roku wreszcie otrzymał po skomunikowaniu się z nią, list następującej treści:

"Jachu - pisała w najpierwszym zdaniu - mamy ślicznego i zdrowego synka, już chodzić zacznie niedługo, dałam mu twoje imię. Wszyscy miewamy się dobrze, Jurek i Daneczka rosną zdrowo. Nie lękaj się o nas. Wytrwaj!"

Podobne listy, bo cóż więcej mogła pisać przychodziły co miesiąc wraz z paczkami, mimo że prosił, aby mu nie przysyłała nic. - Mnie lepiej niżeli tobie, odpisywał jej, choć nie było to prawdą i całkowicie było inaczej.

Tęsknił ogromnie, aż do skurczu gardła i oczów wypełnionych łzami, gdy o nich myślał.

Skreślał co dzień dnie minione w kalendarzykach, które mu co rok przysyłała na gwiazdkę, choć nie miał oznaczonego kresu oczekiwania. Skreślone układały się w tygodnie, miesiące, wreszcie w lata, w nudzie i oczekiwaniu, głodzie i tragizmie upokorzeń. Kiedyś przecież wróci, żywił nadzieję. Krysta, bardzo kochana Krysta. Będzie mu jed[343]naka w swych uczuciach jak i on pozostanie dla niej niezmienny. Podtrzymywali częsty kontakt, by po najdłuższej rozłące ujrzeć się wzajem jakby się pożegnali wczoraj.

Zbieżność ich myśli czuł przez przestrzeń, z oddali. Z udręką niewoli łączyła się nieporównana z niczym tęsknota, problem wewnętrzny każdej jednostki różnie odczuwany. Nie można jej zamknąć w syntezę jednego wyrazu, tak niejednolitą bywa w swoim nasileniu.

Czasem, by nie utracić sił odpychał tęsknotę od siebie bezowocnie, próbował ucieczki przed samym sobą i od pustki mimo gwaru i ruchu w oflagu.

Gonitwa ta była potwornym tańcem, czyniąca w nim jeszcze większą próżnię dnia niepracowitego.

Sumaryczne biadania nad udrękami bieżącego dnia nie leżały w jego naturze, tę jedną tylko składał w ofierze bez skargi, dla ubłagania Nieba, aby najprędzej mógł wrócić.

Sześć lat rozłąki to jednak pasmo wielu dni od momentu pożegnania.

Rozwiodły się godziny ich w odmiennych przeżywaniach, niejednakich warunkach istnienia.

Wierzył jednak, że wytrzymają próbę, mówiącą o ich wartości. Wytrzymają tę próbę oboje.

Lecz inny ból prócz tęsknoty ściskał jeszcze niejednokrotnie serce Jana. W pamięci dzieci musiało się zatrzeć wspomnienie ojca, synek najmłodszy nie ma tych wspomnień wcale. Będzie dzieciom swym zrazu obcy, jak każdy przechodzień uliczny, jak gość przygodnie do domu wstępujący.

Boczyć się odeń będą, spoglądać na niego z nieśmiałością, z niedowierzaniem, bez ufności.

On natomiast rwie się przecież całą siłą swojej duszy do tych dwojga i trzeciego nieznajomego mu jeszcze człowieka z jego istoty pochodzącego.

W widmach nocnych przedstawia mu się dzień powrotu. Sześcioletni Jasio przyjmie go z lękiem jak zupełnie obcego i po długich namowach siądzie mu nieufnie na kolanie. Jurek i Daneczka z onieśmieleniem śledzić będą ojca, o którym mało wiedzą. Ból w ten sposób. przewidzianego wejścia do domu ściskał serce.

Siła jego odporu zdziałała swoje, przetrzymał wszystko, by wrócić do nich wyrwany piekłu nieopisanemu i nudzie. Natężenie woli i chęć utrzymania się w mocy wykazała swą skuteczność.

Minął okres, który trudno było nazwać człowieczym istnieniem.

Nie zawiadomił żony poprzednio kiedy przyjedzie, bo trudno było ściśle określić dzień jego powrotu.

Wszedł do domu ufnie otwartego, nie obawiającego się złych sąsiadów, a w pierwszym zaraz pokoju w popołudniowym śnie spoczywa na łóżeczku mały chłopczyna. Poza nim nie ma nikogo w pokoju.

Chłopiec otwiera oczy, spogląda na przybyłego i nagle ruchem zachwyconego dziecka zrywa się z pościółki, staje na łóżeczku i tuli się do ojca.

- Tatuśku mój, dobrze żeś przyjechał!

Jan uściskiem mocnym obejmuje chłopczynę.

- Gdzie mamusia? Gdzie Jurek? Danusia? - pyta ze ściśniętym gardłem.

- Są w ogródku, zaprowadzę cię, tatuśku, chodź, weź mnie za rączkę.

Wychodzą trzymając się razem tylnymi drzwiami do ogrodu. Jan idąc rzucił okiem na stolik, gdzie stała powiększona jego podobizna, ustrojona świeżymi kwiatami.

Szli uliczką prosto w ogród idącą. Na końcu jej siedzieli na ziemi Jurek i Danusia i przebierali jakieś warzywa.

Jakże urośli od dnia pożegnania.

Zerwali się oboje i biegu mu naprzeciw.

- Mamusiu! Tatuś! tatuś przyjechał!

Krzewy nieco dalej rosnące zaszeleściły gwałtownie. Zza krzaka agrestu podrywa się kwiecista plama sukni kobiecej, schylonej nad zagonkiem warzywnym i oto Krysta idzie żywo naprzeciw niemu smuklejsza niżeli dawniej, trochę blada i postarzała, nad czołem ma pasmo białe, którego przedtem nie było, ale lica te same wyraziste, pełne jasności oczy, w których nie było nigdy nic skrytego, te same usta uśmiechem teraz zarysowane.

Już z dala obejmują się pełnymi radości spojrzeniami, a potem uściskiem długim, bez słów.

- Mamusiu! ja pierwszy poznałem tatusia - woła Jasia, a Jurek i Daneczka tulą się do ojca w pół go chwytając.

Jan kolejno ich ściska, całuje, puszcza i znów z załzawionymi ze szczęścia oczami, ramionami obejmuje.

Ich czworo.

[344]Nie witałyby go tak radośnie dzieci, gdyby nie słyszały o nim każdego ranka, a w ciągu dnia wiele. Zrozumiał i odczuł ten fakt najdonioślej.

Wszedł w otwarte podwoje szczęścia upragnionego.

Dzięki niej. Dzięki Kryście.

Chwila wejścia w progi domu, stała się od razu jego duchowym zmartwychwstaniem. Utonął zrazu w radości i szczęściu, które sądził, że zdobywać będzie zmuszony.

Kiedy już ucichło późnym wieczorem dokoła i przestały hałasować uśpione dzieci, siedli oboje na ławeczce pod oknem domu, przytuleni do siebie.

Jan wydobywa z siebie najwymowniejsze ze wszystkich słów wyrazy i w oczy najdroższej spogląda.

- Jesteś mi droga, Krysto, bardzo droga. Bóg serce twoje ozdobił wielkim darem dobroci.