Wielkanoc przed rokiem

Wielkanoc rok temu przypadała w pierwszych dniach kwietnia. Pora była jeszcze chłodna, dżdżysta i wietrzna. Siedziałem wówczas w obozie Sandbostel pod Bremą. Był to ohydny obóz, wielkie zgromadzenie drewnianych, niskich i mocno już sfatygowanych baraków, wzniesionych na wielkiej przestrzeni, równej jak stół, pozbawionej bodaj jednego drzewka, krzaczka czy trawki. Za podwójną linią drutów, obstawionych gęsto wieżami wartowniczymi ciągnęły się puste, szare pola, dopiero gdzieś na horyzoncie porośnięte drzewami. Wzrok z rozpaczą szukał czegoś na tej smętnej, bagnistej równinie.

W tym to okropnym, zatęchłym wilgocią cieknących dachów, brudnym, pełnym wszelakich insektów obozie siedziałem z górą miesiąc. Inni siedzieli tu dłużej i tym współczułem z całego serca. Na domiar brudu, wilgoci, zimna i niewygód w obozie było niebywale głodno. Karmili nas plasterkiem chleba i kubkiem zupy z brukwi na dzień, a ta porcja była jednak za mała, aby w krótkim czasie zabić człowieka. Pozbawiała go tylko sił. Przeważnie leżeliśmy całymi dniami na twardych pryczach, wzdychając do tego, aby czas płynął szybciej.

Wieści, które do nas dochodziły, były coraz lepsze. Ofensywa aliantów rozwijała się pomyślnie, Myśmy jednak byli tak bardzo wyczerpani, że nawet cieszyć się nie mieliśmy sił.

Przez pewien czas naszego pobytu w Sandbostel wielką pociechą w naszym opłakanym stanie był pobyt wraz z nami w obozie księży włoskich, ex-kapelanów wojskowych internowanych przez Niemców. Byli to ludzie dzielni, w stosunku do nas więcej niż życzliwi. Zwłaszcza powstańców warszawskich podziwiali z całego serca i nie było przysługi, której by dla nas nie chcieli wyświadczyć. Cóż, kiedy właściwie nic nam nie mogli ofiarować. Byli w gorszym jeszcze położeniu niż my, bo już siedzieli w Sandbostel prawie od roku. Wyczerpani byli ostatecznie. Ubranie spadało z nich w strzępach. Żaden już prawie nie miał własnych butów. Chodzili w drewnianych sabotach, nakrywali się kocami. Mimo takiego stanu odprawiali wszyscy codziennie Mszę św. A że było ich 48 - mieliśmy codziennie, oprócz dwóch Mszy Św., odprawianych przez naszych kapelanów - Polaków, 48 Mszy. -

Kaplica w Sandbostel mieściła się na końcu jednego z baraków. Była to po prostu izba barakowa, równie brudna, ciemna i obrzydliwa, jak wszystkie pozostałe. Niemcy nie interesowali się zupełnie obozem, a już szczególnie kaplicą. Nie było szyb, więc trzeba było okna przebijać kawałami tektury. Półciemną izbę oświetlała jedna jedyna lampka, którą po ostatniej Mszy trzeba było schować do kieszeni, bo by Ją niewątpliwie ukradli niemieccy wartownicy. Na ołtarzach nigdy się nie paliły świece; nie było ich po prostu. Nad głównym ołtarzem wisiał biedny, i zresztą niezbyt ładny obraz, wzruszający jednak w swej treści: Matka Boża Stalagów. Oprócz ołtarza głównego, ciągnęło się wzdłuż ścian kilka wyschłych odrapanych, jenieckich stołów. Na nich odprawiały się Msze. Każdy z księży przynosił z sobą swoją walizeczkę, torbę, czy plecak, wydobywał z niej liturgiczne szaty, ustawiał swój kielich i przeważnie bez ministranta, przystępował do odprawiania świętej ofiary. Komunię św. Dawano tylko przy głównym ołtarzu - zresztą nigdy nie mogłem dociec, skąd księża brali komunikanty i wino.

W obozie Fallingbostel, gdzie byłem przez pewien czas, kaplica obozowa przedstawiała się w porównaniu z Sandbostel, nieomal okazale. Była ona pod opieką księży francuskich, holenderskich, belgijskich, włoskich i angielskich, posiadała nie tylko zapas szat liturgicznych, wina i komunikantów, ale nawet biblioteczkę religijną. Był w niej nawet konfesjonał! (W Sandbostel spowiedź odbywała się na stojąco).

W końcu marca Włochów wywieziono. Obóz polski bardzo wówczas liczny obejmujący prawie 7 tysięcy oficerów, miał tylko 2 księży: ks. Lasonia i ks. Marczaka - z Warszawy.

Przychodziły jednak ciągle nowe transporty Polaków z innych obozów - z Gossbornu i Wolkenbergu i wraz z nimi przybyli także ks. Jan Wojciechowski i ks. W. Pączek. Oprócz nich był także w szpitalu obozowym ks. Józef Warszawski.

Święta zbliżały się. Zaczęliśmy się zastanawiać jak mamy je obchodzić. Przede wszystkim chodziło o zrobienie grobu. Nie posiadaliśmy przecież dosłownie nic, aby grób urządzić. Poruszyło się wszystkie możliwe sprężyny, wygrzebaliśmy z głębi węzełków ostatnie papierosy. W obozie był cały zespół artystów plastyków z Zamoyskim, Markiem Kononowiczem i Józefem Makowskim na czele. Zrobili oni bardzo piękny grób - a z czego? - pozostanie to ich wieczną tajemnicą. Ks. Lasoń biegał po całym obozie w poszukiwaniu za światłem. W końcu wyprosił kilka ogarków świec i kilka deko margaryny, z której zrobiło się kaganki. Była to niebywała ofiara w umierającym z głodu obozie. Wreszcie grób był gotów

Przez cały Wielki Piątek i Wielką Sobotę odwiedzały go tłumy. Do wnętrza kaplicy nie sposób było się docisnąć. Z dowództwem obozu szły targi na temat, kiedy będzie można urządzić rezurekcję. Niemcy nie chcieli się zgodzić na inną porę, więc rezurekcja odbyła się w Wielką Sobotę o szóstej po południu.

Rycerz Niepokalanej 5/1946, grafika do artykułu: Wielkanoc przed rokiem, s. 110

Znowu jedno z niezapomnianych wspomnień. Zaczęło szarzeć, gdyśmy wyszli procesją do urządzonego przy jednym z bocznych baraków ołtarza. Drogę - przez cały prawie obóz - obstawił dwuszereg oficerów. Było chłodno, dął porywisty, morski wiatr. Idąc na czele, rzucałem co pewien czas spojrzeniem na stojących, wyprostowanych, w postawie na baczność kolegów. Wszyscy oni jeszcze rano leżeli na pryczach, niezdolni zda się, do żadnego ruchu. Teraz nikt nie został w baraku, wszyscy szli w procesji albo stali wzdłuż drogi.

Obchodziliśmy obóz ze słowami pieśni "Przez Twoje święte Zmartwychpowstanie" na ustach. Gdy już wracaliśmy do kaplicy, wiatr rozdarł szare niebo i ostatni, wieczorny błysk słońca spłynął na obóz. Daleko, za horyzontem huczały armaty. Nagle gdzieś się podziała nasza depresja, nasze bóle, kłopoty i zmartwienia. Poczuliśmy, że Jezus naprawdę zmartwychwstał.

Starałem się uzupełnić uroczystość świąt Wielkanocy jeszcze przez pewien mały obchód. Zupełnie przypadkowo wpadł mi w obozie w ręce kilkunasto-wierszowy opis objawień pewnej świątobliwej siostry zgromadzenia SS. Opieki N.M.P., s. Faustyny. Jest to objawienie mało komu znane i przez Kościół jeszcze oficjalnie nie zatwierdzone, już dosyć popularne. Dotyczy ono kultu Miłosierdzia. Wypowiadają je obrazy Miłosierdzia Jezusowego, litania i koronka do Miłosierdzia - modlitwy, które w dniach powstania odmawiała cała Warszawa - nie bardzo wiedząc, że ich autorką jest owa s. Faustyna, zmarła w 1938 r. w Łagiewnikach pod Krakowem.

Pan Jezus, ukazując się s. Faustynie, wyraził życzenie, aby nie tylko podjęła się spopularyzowania kultu Miłosierdzia, ale także, aby doprowadziła do stworzenia święta Miłosierdzia, które powinno przypaść w Niedzielę Przewodnią po Wielkanocy. To ostatnie życzenie nie zostało spełnione do dziś dnia przede wszystkim dlatego, że w sprawie objawień s. Faustyny Kościół jeszcze się ostatecznie nie wypowiedział.

Wysunęliśmy projekt, aby w Niedzielę Przewodnią pomodlić się wspólnie przed obrazem Miłosierdzia. Do zrealizowania tego projektu nie doszło jednak z rozmaitych przyczyn.

Aniśmy przeczuli, że zaledwie w parę dni po świętach nadchodzące błyskawicznie wypadki przyniosą nam upragnione wyzwolenie. Obóz został już tylko wspomnieniem - wspomnieniem tęsknot i udręczeń, ale także wspomnieniem wielkiego Bożego Miłosierdzia, które przyniosło nam w dniach największej depresji i duchowego upadku pociechę modlitwy i wiary w Zmartwychwstałego. -


Młodzieńcy! Niepokalana wzywa!

Młodzieńcy w wieku od 17 do 30 roku życia, mogą zgłaszać się na braci zakonnych do Niepokalanowa.

Zajęciem braci jest praca w Wydawnictwie względnie inna, stosownie do ich zdolności i potrzeb klasztoru.

Głównym warunkiem przyjęcia jest prawdziwe szczera chęć poświęcenia całego swego życia na służbę Bożą przez Niepokalaną.

Szczegółowe warunki przyjęcia wysyłamy na żądanie.