Wiara za drutami

Dwie rzeczy napełniają nas wciąż nowym i wciąż wzrastającym podziwem i zdumieniem: rozgwiażdżone niebo nade mną i moralne prawo we mnie: gdyż one dowodzą, że Bóg jest nade mną i Bóg jest we mnie.

Popatrz, Władko, przecież to takie proste i takie przekonywujące, a ludzie w obozie nie wiedzieli o tym. A raczej nie mogli wiedzieć, bo - jak już w jednym z poprzednich listów wspomniałem - tam wszystko było zaprzeczeniem Boga.

Ilekroć razy szukali ścieżki do Niego, ilekroć razy Jego samego szukali, pełni przerażenia na widok tylu zbrodni, i pełni lęku, takiego zwierzęcego lęku o swoje życie. Podchodzili do mnie, podobnie jak inni podchodzili do innych, szarpali mnie za ramię i po prostu skamlali o odpowiedź, jak głodny człowiek skamle o kawałek chleba: - Ty powiedz!... Jest Bóg, czy nie ma Boga?... Któż zdoła wyrazić to rozpaczliwe szamotanie się człowieka, pragnącego zrozumieć ostatnią zagadkę Bytu? Któż zdoła wyrazić ten jego straszny krzyk o Boga, krzyk człowieka zepchniętego na samo dno piekła, krzyk bezsilny, okrwawiony, zdławiony charczeniem w agonii, szeptany ostatnim tchnieniem, krzyk zastygły w pokurczonych palcach, w wysadzonych oczach z orbit, w rozwartych ustach lub w tym powolnym konaniu we własnym gnoju?...

Może Job w swych skargach, kiedy złorzeczy: " Przeklęty niech będzie dzień, którego się urodził, i noc, w którą rzeczono: począł się mężczyzna! Przeczżem w żywocie matki nie umarł, albo, gdym z jej żywota wyszedł, czemum nie zginął?"

To był pierwszy odruch ludzi w obozie, odruch buntu i rozpaczy. Potem przyszło nie pogodzenie się z rzeczywistością, lecz jakby wyczerpanie. A po wyczerpaniu szukanie drogi do Boga, szukanie żmudne, uparte i wytrwałe. Schodzili się przeto, tworzyli gromadki namiętnych "poszukiwaczy Boga" - jak się sami nazywali, - prowadzili dyskusje, rozważali pospólnie zagadnienia dogmatów i prawd wiary, zastanawiali się głęboko, szperali po książkach i radowali się jak dzieci, kiedy udało się jednemu i drugiemu rozwikłać trapiące ich zagadnienia. Inni zasię odgrzebywali w wspomnieniach dawne modlitwy,

jęli je odmawiać stale chociaż w ukryciu tworzyli nawet własne modlitwy i przypisywali im znaczenie niezwykłe. Wierzyli bowiem, że stanowią one dla nich jakby zaklęcia magiczne, że jeżeli ich dzisiaj rano nie odmówią czeka ich z pewnością głód, bicie, krzywda jakaś, a może i śmierć.

A jeszcze inni wyszukiwali sobie postacie spośród świętych i jęli szerzyć osobliwy kult św. Józefa, Matki Bożej, świętej Tereski od Dzieciątka Jezus, czy zgoła swego Patrona.

Mnożyła się religijność w obozie, odmienna od religijności ludzi na wolności, religijność głęboka, czasem prosta i naiwna, często zdobyta i utwierdzona długim rozumowaniem i mozolnym dociekaniem prawd Boskich.

Zjawisku temu sprzyjała obecność księży w obozie. Człowiek w obozie jął się spowiadać i przyjmować Komunię Św[iętą]. Najpierw ukradkiem, gdyż władze obozowe za to karały. Potem jawnie, gdy władze jęły na to patrzeć przez palce. W okresie zakazu spowiadano się przed księdzem podczas przechadzki na ulicy obozowej, podczas pracy, gdzieś w zakamarkach, za łóżkami w sypialni, a nawet w ustępie!...Chodziło bowiem o to, by nie dostrzegł tego Kapo izbowy, blokowy lub "esman", gdyż w takim razie narażali się - jak już wspomniałem - na wybuch nowego bestialstwa z ich strony. Wszak mój przyjaciel Wantula, kilka tygodni przeleżał w rewirze, skatowany nieludzko za to, że wyspowiadał umierającego kolegę.

Ten niezwykły renesans religijny w obozie sprawił, że człowiek już teraz mniej upadał na duchu, że patrzył z wiarą w nadchodzące zdarzenia, że zdobywał się na bohaterstwo. Jakze bowiem tłumaczyć postępowanie tego młodego chłopca, Polaka z Górnego Śląska, aresztowanego przez Gestapo na uniwersytecie w Insbruku pod zarzutem udziału w jakieś podziemnej akcji sabotażowej? Został przywieziony do obozu w Dachau, skatowany i wygłodzony, z tym, że będzie powieszony. Wiedział o tym, i kilka razy rozmawiał ze mną o oczekującej go śmierci. Rozmawiał z takim spokojem, że zacząłem go podejrzewać o jakiś osobliwy objaw obłędu. W dzień przed swoją śmiercią przyszedł się ze mną pożegnać.

- Jutro będę powieszony, więc przychodzę się z panem pożegnać... - zaczął spokojnie. Jakby mi komunikował, że jutro pójdzie do nowej pracy.

- Eh, co pan plecie! - usiłowałem zbagatelizować jego słowa.

- Tak, idę... Wiem o tym, bo mi powiedział znajomy, co pracuje w politycznym oddziale. Więc przychodzę się z panem pożegnać. U spowiedzi już byłem.

- I to pan tak spokojnie...
Uśmiechnął się, podał mi dłoń i tyle tylko rzekł:

- Do widzenia! I dziękuję panu za wszystko. I proszę mi pozdrowić mój Śląsk!...

I poszedł.

Wieczorem tego samego dnia zabrano go do bunkra, a nazajutrz wczesnym rankiem wyprowadzono z innymi i powieszono koło krematorium.

- Cóż to jest śmierć? - tłumaczył mi kilka dni przed egzekucją. - Śmierć jest tak ogromnie prosta. Dla mnie jest ona tym samym, co przejście przez próg z jednego pokoju do drugiego. Na progu trochę się zawaham, bo nie wiem, co zastanę w drugim pokoju. Lecz wierzę, że coś stokroć radośniejszego. czego w słowach trudno wypowiedzieć.

Słuchałem go wtedy, jak człowieka nienormalnego. Bo nie wierzyłem, że on istotnie, na śmierć skazany. I dopiero wtedy go zrozumiałem i upokorzyłem się przed jego bohaterstwem, kiedy pisarz z jego bloku przyniósł mi wiadomość, że dzisiaj rano został powieszony.

Wyjątek z książki pt. "Listy spod Morwy". Autor, Gustaw Morcinek, znany pisarz katolicki, wrócił ostatnio do Kraju. Czytelnicy "Rycerza" znają jego przepiękny opis bohaterskiej śmierci O. Maksymiliana Kolbe, zamieszczony w numerze 7-mym i 8-mym ub. r. w artykule pt. "Ojciec Kolbe".