(Zdarzenie prawdziwe, trochę wesołe a więcej smutne.)
Dnia 11 września [1929] r. byłem w Kurii Metropolitalnej w Warszawie, gdzie wypadło mi czekać dłuższy czas na papiery. W międzyczasie byłem świadkiem następując sceny.
Do poczekalni wchodzi pewien już nie młody, tęgi mężczyzna (pan N.), wita się obcesowo, następnie podchodzi do woźnego, bierze go poufale pod ramię i zapytuje głośno:
- Panie, nie wie pan, czy mogę dostać ślub z moją macochą?
Woźny, który już niejedno widział i słyszał i na sprawach małżeńskich nie gorzej się zna od księdza, kiwa poważnie głową i wąsami, mówiąc:
- Oj, chyba że nie; zresztą niech pan się uda do swego proboszcza.
- Co-o-o-o... do proboszcza? - wykrzykuje pan N. - proboszcz to dla mnie za mała figura! Proboszcz powiada, że nie można, idę więc do biskupa. Wiadomo, jak porucznik gapa, to się idzie do kapitana, a jak kapitan nie da rady... to do generała. Proboszcz mało rozumie, zobaczymy co biskup powie.
- Zdaje się że i biskup panu nic nie poradzi - odpowiada woźny.
- Cóż to znaczy - zwraca się pan N. z mową do obecnych ludzi w poczekalni - że nie można żenić się ze swoją macochą? Ojciec umarł, dzieci nie miał... Zresztą było nas trójka, ojciec swoje i ja swoje... teraz chodzi o majątek.
- Ej, panie - odzywa się człowiek, który również oczekiwał wyroku sądowego w sprawie matrymonjalnej - to trochę za wiele tak postępować nie można.
- że kler robi utrudnienia i jest zacofany, to się z tym zgodzę. Dzisiaj wszystko idzie naprzód, ludzie zrzucają carów, rwą więzy zacofańcze, wyzwalają się z niewoli przesądów, kultura ciągle postępuje, a tymczasem kler nie ustępuje ani na krok: jakim był w średniowieczu, takim jest i teraz.
- Tak panie - ciągnie dalej rozmowę pan N. - nie dadzą u katolików ślubu, to dadzą u kalwinów, a wierzyć nie wierzę ani w jedno ani w drugie, tylko wiadomo... trochę wstyd.
Woźny tymczasem chodzi poważnie wzdłuż pokoju i milczy.
- Hę, panie, czemuś pan taki nasrożony? - zapytuje nagle woźnego pan N.
- A bo też panowie - odpowiada tenże - poruszają takie temata... Pan pójdzie na kalwińską wiarę... dziura się w niebie nie zrobi... i bez jednego żołnierza będzie wojna.
- Tak, ale ten jeden żołnierz - szarmancko odcina się pan N - może zbuntować tysiące. Dziś już coraz mniej ludzi wierzy, godzina klęski wybija dla kleru... Otwierają się drzwi Kancelarii.
- Ks. Kanclerz - prosi. - tonem urzędowym zwraca się woźny do pana N. - może pan wejść.
Co też ks. Kanclerz powie? - zagaduje człowiek, z którym "kler za ostro postępuje" - czy uzyska dyspensę? Swoją drogą dobrze myśli.
- Dobrze myśli i głupio myśli - wtrąca woźny.
- Zdrowo, zdrowo rozumuje - ciągnie dalej ów mężczyzna - tylko pytanie, gdyby z nią (macochą) wziął ślub, czy byłaby dla niego żoną, bo przecież była jego matką. Ciekawe, ciekawe, co ks. Kanclerz powie.
Nastała chwila milczenia i oczekiwania. Po dłuższej chwili otwierają się drzwi, wychodzi pan N. i zdaje wnet sprawę obecnym z rozmowy z ks. Kanclerzem:
- Ks. Kanclerz powiedział, że i sam papież nie da dyspensy. Cóż pozostaje? sam kler do tego doprowadza, że się od nich odłączam... idę do kalwinów!
Wówczas zabrałem głos i rzuciłem odchodzącemu:
- A potem?...
("Nasz Przyjaciel")