Trzech ludzi przepływa Wisłę
Rycerz Niepokalanej 4/1947, grafiki do artykułu: Trzech ludzi przepływa Wisłę, s. 100

Wczesną wiosną 997 r. mała łódź przewiozła przez Wisłę z pobrzeża gdańskiego na pobrzeże pruskie dwóch czy trzech wędrowców. Rzeka rozlewała się wtedy szeroko i swobodnie, nie ujęta w żadne karby. Lewy brzeg, gdański, zaczynał już być zamieszkały; widać tu było wsie i grody, nad których bezpieczeństwem czuwały zbrojne straże. To były ziemie księcia Bolesława Piastowicza - a niedługo potem króla Polski. Natomiast prawy brzeg porosły był dzikim, gęstym, czarnym lasem. Mieszkańców nie było widać: kryli się w głębi leśnego ostępu, na zielonych polanach. Tu mieszkali Prusacy, dziki, pogański lud - nieufnie słuchający dźwięku dzwonów w kościołach gdańskich. Nie chcieli ulec nowej wierze, nie chcieli ulec cywilizacji, która szła ku nim wraz z chłopem - kolonistą, księdzem i rycerzem polskim.

Ale trzej wędrowcy przypłynęli śmiało do nieznanego brzegu. Znakiem krzyża pożegnali przewoźników, którzy ich odwieźli, po czym zanurzyli się w ciemny, groźny las. Mrok drzew zamknął się za nimi niby drzwi. Pierwsze wiosenne liście zadrżały na drzewach lękiem o idących.

Takie było odejście na apostolską wyprawę do Prus biskupa praskiego Adalberta Sławnikowicza - tego, którego dziś czcimy pod imieniem św. Wojciecha. Ciekawa postać. Potomek jednego z najpotężniejszych rodów czeskich, kuzyn cesarza rzymskiego, biskup Pragi, przyjaciel Bolesława Chrobrego, uczony i świątobliwy, znany wszędzie na Zachodzie, gorliwie przygotowujący reformę życia kościelnego - Wojciech miał przed sobą wielką przyszłość. Mógł być arcybiskupem, legatem papieskim, kardynałem - ba, kto wie czy i biskupstwo rzymskie nie byłoby dla niego dostępne. Ale on o tym nie myślał. Jako biskup Pragi walczył zawzięcie o podniesienie poziomu życia religijnego w stolicy Czech. Nie udało mu się to. Wtedy porzucił Czechy. Przyjechał do Polski. Tu wszystko stało dla niego otworem. Ale on nie o spokojnym biskupstwie w królestwie wielkiego władcy myślał. Biskup, nie opuszcza swoich "owieczek". A jeśli je musi opuścić, to chyba po to tylko, by zamiast swej pracy ofiarować im swą krew - swą ofiarę. Tylko katolicyzm zna prawdziwą cenę ofiary życia - tylko w katolicyzmie ludzie umierający na dalekich lądach czy morzach kupują swą krwią życie innych ludzi, narodów całych.

Co było dalej - wiemy. Pod maczugami Prusaków zginął biskup Wojciech - narodził się natomiast św. Wojciech. Gdzieś na sambijskim wybrzeżu, może w obliczu szarego, zbałwanionego wiosennymi wiatrami Bałtyku padł nieustraszony apostoł Pomorza.

Jedną z najpiękniejszych kart w tak czasami mrocznej twórczości Żeromskiego jest opis męczeństwa św. Wojciecha. Żarliwością swej przyrodzonej - a niestety zatłumionej potem wiary - odmalował Żeromski w "Wietrze od morza" .wszystkie lęki i wszystkie wątpliwości biskupa Wojciecha a potem jego radość w obliczu śmierci.

Napisał także:

"W tłumie miotającym grudy ziemi i piasek apostoł dojrzał oczy Smętka, przewoźnika. Zrozumiał. Oczy tamtego napełniła niepewność, rozczarowanie, smęt albowiem nie było to jego zwycięstwo..."

Smętek - w książce Żeromskiego - to półludzkie, półszatańskie wcielenie ducha niemczyzny na ziemiach słowiańskich. I ma rację pisarz, mówiąc o rozczarowaniu w oczach Smętka Śmierć bowiem Wojciecha była nie tylko ofiarą krwi pojedynczego człowieka. Święci nie byliby tymi, kim są w historii, gdyby umierając na krzyżach, palach, stosach, szubienicach umierali tylko za siebie - właśnie oni - bardziej niż kto inny - nie potrzebują takiej płacy za swe małogrzeszne życie. Ale męczeńska śmierć świętego to powstanie nowej, wielkiej wartości w życiu narodu i ludzkości. Na stosach i na krzyżach nie umiera się bez celu. Dzieje świata pisane są krzyżami i stosami. Jedna śmierć jednego człowieka w dalekiej prowincji olbrzymiego, rzymskiego imperium przyniosła zbawienny przewrót całej ludzkości. Jedna śmierć jednego człowieka na sambijskim wybrzeżu, przyniosła Polsce królestwo, potęgę i panowanie nad brzegiem morskim, przyniosła kraikowi na prawym pobrzeżu Wisły - wiarę, tę wielką, nieugiętą, nieznającą wahania, wiarę jaką posiada po dziś dzień lud warmijski. Skuteczniej ochrzcił Prusaków św. Wojciech swą krwią, niż inni ogniem i mieczem.

Pisze Roman Gródecki w "Dziejach Polski Średniowiecznej": "Osobista praca misjonarska św. Wojciecha nieporównanie mniejsze miała znaczenie dla Polski niż błogosławione skutki jego męczeńskiej śmierci... Męczeństwo św. Wojciecha było tą pomyślną okolicznością, która przyśpieszyła ostateczne uwieńczenie dawniejszych starań (o uniezależnienie Kościoła polskiego od Niemiec) jak najpełniejszym powodzeniem".

Krew pomorskiego męczennika stała się cementem państwa Piastów. Złudzeniem jest, że tylko przy użyciu siły i władzy można wykreślać losy narodu. Istnieje moc potężniejsza niż prawa polityki, bardziej skuteczna niż wojny, sojusze i wymiana bogactw. Tą mocą jest krew świętych. Czasem historycy się biedzą. Szukają uporczywie przyczyny dlaczego naród zwyciężył lub dlaczego naród nie zginął i znaleźć tej przyczyny nie umieją. A. przecież ta przyczyna gdzieś istnieje - gdzieś polała się krew świętego. Może gdzieś na całkiem innej ziemi, daleko, bardzo daleko od nas.

Trzeba było jednak upłynięcia 950 lat, abyśmy zrozumieli znaczenie przeprawy dwóch czy trzech ludzi przez Wisłę.


Opis zdjęcia powyżej: Męczeństwo św. Wojciecha. Mal. Adrian Głębocki