Z listu ks. A. Jełowickiego do K. Grocholskiej o ostatnich chwilach życia Chopina, 12 X 1849 r.
Wieść, blada zbliżającą się śmiercią Chopina, spotkała mnie przy powrocie moim z Rzymu do Paryża. Wnet pobiegłem do tego od lat dziecinnych przyjaciela mego, którego dusza tym droższą mi była. Uścisnęliśmy się wzajem, a wzajemne łzy nasze wskazały nam, że już ostatkami gonił. Nędzniał i gasł widocznie, a jednak nie nad sobą, ale nade mną raczej zapłakał, użalając się morderczej śmierci brata mego Edwarda, którego też kochał. Korzystałem z tej tkliwości jego, aby mu przypomnieć matkę... i jej wspomnieniem rozbudzić w nim wiarę, której go była nauczyła.
- Ach, rozumiem cię - rzekł mi. Nie chciałbym umrzeć bez Sakramentów Świętych, aby nie zasmucić matki mej kochanej, ale ich przyjąć nie mogę, bo już ich nie rozumiem po twojemu. Pojąłbym jeszcze słodycz spowiedzi, płynącą ze zwierzenia się przyjacielowi, ale spowiedzi jako Sakramentu zgoła nie pojmuję. Jeżeli chcesz, to dla twej przyjaźni wyspowiadam się u ciebie, ale inaczej to nie.
Na te słowa Chopina ścisnęło mi się serce, zapłakałem. Żal mi było, żal tej miłej duszy. Upieszczałem ją czym mogłem, już to Najświętszą Panną, już Panem Jezusem, już najtkliwszymi obrazami miłosierdzia Bożego... Nic nie pomagało. Ofiarowałem mu się przyprowadzić jakiego zechce spowiednika. A on mi w końcu powiedział: - Jeżeli kiedy zechcę się wyspowiadać, to pewno u ciebie. - Tego się właśnie, po tym wszystkim, co mi był powiedział, najbardziej lękałem.
Upłynęły długie miesiące w częstych odwiedzinach, ale bez innego skutku. Modliłem się wszakże z ufnością; że nie zaginie ta dusza. Modliliśmy się o to wszyscy Zmartwychwstańcy, zwłaszcza czasu rekolekcji. Aż oto 12 bm. wieczorem przyzywa mnie coprędzej doktór Cruveiller mówiąc, że na noc nie ręczy. Drżący od wzruszenia stanąłem u drzwi Chopina, które po raz pierwszy przede mną zamknięto. Jednak po chwili kazał mnie wpuścić, lecz tylko na to, aby mi rękę uścisnąć i powiedzieć: - Kocham cię bardzo, ale nic mi nie mów - idź spać.
Wystaw sobie, kto możesz, jaką noc przebyłem! Nazajutrz przypadł dzień św. Edwarda, patrona ukochanego brata mojego. Ofiarując na jego duszę Mszę św. tak prosiłem Boga: - O, Boże litości! Jeżeli dusza brata mojego Edwarda miłą jest Tobie, daj mi dzisiaj duszę Fryderyka! - Więc ze dwojoną troską szedłem do Chopina. Zastałem go u śniadania, do którego gdy mnie prosił, ja rzekłem: - Przyjacielu mój kochamy, dziś są imieniny brata mego Edwarda. - Chopin westchnął, a ja mówiłem tak dalej: - W dzień święta mego brata daj mi wiązanie. - Dam ci co zechcesz - odpowiedział Chopin, a ja odrzekłem: - Daj mi duszę twoją-
- Rozumiem cię, weź ją! - odpowiedział Chopin i usiadł na łóżku. Wtedy radość niewymowna, ale oraz i trwoga ogarnęły mnie. Jakżeż wziąć tę miłą duszę, by ją oddać Bogu? Padłem na kolana, a w sercu moim zawołałem do Boga: - Bierz ją sam! - I podałem Chopinowi Pana Jezusa ukrzyżowanego, składając Go w milczeniu na jego dwie ręce. I z obu oczu trysnęły łzy.
- Czy wierzysz? - zapytałem.
Odpowiedział:
- Wierzę!
- Jak cię nauczyła matka?
Odpowiedział:
- Jak mnie nauczyła matka! - i wpatrując się w Pana Jezusa ukrzyżowanego, w potoku łez swoich odbył spowiedź świętą. I tuż przyjął Wiatyk i Ostatnie Pomazanie, o które sam prosił. Po chwili kazał dać zakrystianowi 20 razy tyle, co zwykle się daje, a ja rzekłem: - To za wiele. - Nie za wiele! - odpowiedział - Bo to, com przyjął jest nad wszelką cenę!
- I od tej chwili, przemieniony łaską Bożą, owszem samym Bogiem - stał się jakoby innym człowiekiem, rzekłbym, że już świętym!
Tegoż dnia poczęło się konanie Chopina, które trwało dni i nocy 4. Cierpliwość, zdanie się na Boga, a często i rozradowanie towarzyszyły mu aż do ostatniego tchnienia. Pośród najwyższych boleści wypowiadał szczęście swoje i dziękował Bogu i aż wykrzykiwał miłość swą ku Niemu i żądzę połączenia się z Nim coprędzej. I opowiadał swe szczęście przyjaciołom, co żegnać go przychodzili, a w pobocznych izbach czuwali.
Już tchu mu nie stawało, już się zdawało, że kona, już jęk nawet był umilkł, przytomność odbiegła. Strwożyli się wszyscy i tłumem się do pokoju jego byli wcisnęli, czekając z biciem serca już ostatniej chwili; wtem Chopin otworzywszy oczy i ten tłum ujrzawszy, zapytał: - Co oni tu robią? Dlaczego się nie modlą? I padli wszyscy ze mną na kolana i odmówiłem litanię, do Wszystkich Świętych, na którą i protestanci odpowiadali.
Dzień i noc prawie trzymał mię za obie ręce, nie chcąc mię puścić, a mówiąc - Ty mnie nie odstąpisz w tej stanowczej chwili. - I tulił się do mnie, jak zwykło dziecię czasu niebezpiecznego tulić się do matki. I co chwila wołał: - Jezus! Marya! - i całował krzyż z zachwytem wiary, nadziei i wielkiej miłości. Niekiedy przemawiał do obecnych z największą tkliwością mówiąc: - Kocham Boga i kocham ludzi!. Dobrze mi, że tak umieram... Siostro moja kochana, nie płacz! Nie płaczcie przyjaciele moi! - Czuję, że umieram. Módlcie się za mną!
Do widzenia w niebie!..,
To znowu do lekarzy, usiłujących przytrzymać w nim życie, powiadał:
- Puście mnie! Umrę! Już mi Bóg przebaczył, już mię woła do Siebie! - Puście mnie, chcę umrzeć! i - znowu: - O pięknaż to umiejętność przedłużać cierpienie. Gdybyż jeszcze na co dobrego, na jaką ofiarę! Ale na umęczenie mnie i tych, co mnie kochają - piękna umiejętność! - i znowu: - Zadajecie mi napróżno cierpienia srogie. Możeście się pomylili, ale Bóg się nie pomylił. On mię oczyszcza. O, jakże Bóg dobry, że mię na tym świecie karze! - O, jakże Bóg dobry!
W końcu on, co był zawsze wykwintnym w mowie, chcąc mi wyrazić całą wdzięczność swoją oraz nieszczęście tych, co bez Sakramentów umierają, nie wahał się powiedzieć:
- Bez ciebie, mój drogi, byłbym zdechł jak świnia!
W samym skonaniu jeszcze raz powtórzył najsłodsze imiona: Jezus, Marya, Józef! - przycisnął krzyż do ust i do serca swego i ostatnim tchnieniem wymówił te słowa: - Jestem już u źródła szczęścia!... - i skonał...