To, co niezbędne

"Nie, doprawdy, z tym człowiekiem nie można wytrzymać. Włóczy się po nocach. W sobotę przychodzi pijany. Klnie jak poganin. W stosunku do innych lokatorów jest..." Perorę mojej żony przerwał łoskot, podobny do wystrzału. To nasz nowy lokator opuszczał mieszkanie, udając się na "zabawę".

Tak, trudno było z nim wytrzymać. Przez szereg lat nasz dom zajmowały dwa zgodnie żyjące małżeństwa. Z biegiem czasu zaprzyjaźniliśmy się serdecznie. Większe święta, jak Wigilię i Wielkanoc obchodziliśmy wspólnie. Co niedziela w otoczeniu gromadki naszych dzieci wędrowaliśmy do kościoła. I w jednym i w drugim mieszkaniu na honorowym miejscu królowała Niepokalana. Czysta atmosfera życia codziennego sprawiała, że dni płynęły nam w pogodzie i spokoju.

Aż tu nagle... Opróżniony pokój, w korytarzu, przy wejściu zajął od tygodnia ten "nowy". I od razu czar pogodnego życia prysł. Ten niski, szczupły, niepozornie wyglądający brunet przez swoje zachowanie wprowadził zamęt nieoczekiwany i bolesny. Od razu starał się wtargnąć do naszego życia. Wchodził do mieszkań bez pytania. Popisywał się cynicznymi dowcipami przy dzieciach. Wobec mężczyzn przechwalał się rozpustą.

Wobec tego utworzyliśmy front obronny. Ustaliliśmy zgodnie, że ten leń i pijak powinien być odsunięty od nas jak najdalej. Po pierwszej awanturze pijackiej z dozorcą niedwuznacznie oświadczyłem mu wspólnie z Karolem (to "głowa" zaprzyjaźnionej rodziny), że nie życzymy sobie jego odwiedzin. Nie wkraczamy w jego życie osobiste, ale od naszego... wara.

Ta "banicja" wywarła pewien skutek. "Chudy" (tak go nazywały nasze dzieci) nie zjawiał się więcej w naszych pokojach. Ale życia nie zmienił. Może nawet pił więcej, a co gorsza, zaczął przyjmować odwiedziny osobników całkiem podejrzanych. Ponadto wytrwale znęcał się nad nami. hałasując w nocy, w korytarzu i przedsionku.

Gdzieś w październiku "Chudy" zniknął na jakieś trzy tygodnie. Odetchnęliśmy, ale ulga trwała krótko. Wszystkowiedząca dozorczyni doniosła, że nowy lokator odsiaduje karę aresztu za awanturę wywołaną na ulicy.

Po powrocie nie zmienił swego postępowania. Toteż w naszym gronie zaczęły dojrzewać groźne plany. Przecież prawo nie może pozwalać na to, żeby lokator zatruwał świadomie i złośliwie życie sąsiadom. Musi być sposób na usunięcie intruza. Na wieczornej "naradzie wojennej" padły wreszcie słowa "adwokat", "sąd", "eksmisja".

Tymczasem czas biegł, zbliżały się Święta. Gdzieś w początkach grudnia, gdy wróciłem z biura, powitała mię rozpromieniona twarz żony: "Zośka przyjeżdża". Zośka jest ukochaną siostrą mojej żony. Studiuje prawo na uniwersytecie. Dziewczyna mądra, dobra i... czysta jak łza. Promienieje z niej jakieś światło, które sprawia, że ludzie czują się w jej obecności szczęśliwi, lepsi.

Następnego dnia, w niedzielę przed świtem obudziły mię w przedsionku radosne piski i okrzyki. To moja Krysia witała się z przybyłą Zośką. Byłem rad. A cieszyłem się tym więcej- że studentka-prawniczka, pomoże nam - jak miałem nadzieję - w doprowadzeniu do skutku groźnych planów "ofensywy".

W tej chwili, gdy wychodziłem na spotkanie gościa, nasz chudy i czarny prześladowca opuszczał mieszkanie. Łypnął okiem ku Zośce, uśmiechnął się cynicznie i... zamknął cicho drzwi za sobą.

Po Mszy i niedzielnym obiedzie zasiedliśmy do decydującej narady. Karol w dwóch słowach zdał sprawę z groźnego stanu rzeczy. "Mieszka obok nas leń" rozpustnik, awanturnik, człowiek nieuczciwy. Trzeba się go pozbyć czym prędzej. Prawo jest z nami i Boskie i ludzkie.

Zośka, przyszły "mecenas" - niech radzi..

Zapadła chwila ciszy. Zauważyłem, że w czasie perory Karola twarz jej posmutniała. Milczała chwilę. Widziałem, że szukała wzrokiem czegoś w pokoju. Znalazła. Smutne jasne oczy skierowała ku wizerunkowi Niepokalanej.

Potem zabrała głos. Nie wyglądało to na "poradę adwokacką". Jąkając się, zarumieniona jak pensjonarka, zaczęła: "Za wami... za nami... prawo Boskie... i ludzkie - powiada pan Karol. Tak... ale wiecie, czy nie trzeba najpierw zapytać się tego pierwszego... boskiego prawa?"... Zamilkła zmieszana, a mnie zrobiło się jakoś dziwnie. Wiecie... poczułem lęk. Prawo Boskie? Jakże ono brzmi? Przecież dziś, ja "dobry katolik" czytałem na Mszy modlitwę z Mszału (bo noszę do kościoła mszalik). Jakżeż to były słowa Lekcji z listu św. Pawła do Rzymian?

"Bracia! Cokolwiek napisano: abyśmy przez cierpliwość i pociechę czerpaną z ksiąg świętych nadzieję mieli... przygarniajcie jedni drugich, jak i Chrystus przygarnął was ku chwale Bożej..."

"Przygarniajcie?" A jak postąpiliśmy my, katolicy wierzący? Dla kogo są te natchnione słowa Pisma? Odruchowo wziąłem ze stołu Nowy Testament (leży u nas zawsze na widoku) i zacząłem bezmyślnie przerzucać kartki. "Synaczkowie moi, nie miłujcie językiem, ale uczynkiem i prawdą..." Drugi cios Prawdy - prosto w pierś!

Poczułem, że dziwny chłód pełznie mi wzdłuż krzyża.

Nie słuchałem rozmowy, która toczyła się naokoło. Zebraliśmy się przecie na sąd nad grzesznikiem - myślałem - tak nazywaliśmy go w głębi duszy - a tymczasem z otchłani czasu odezwał się głos, który oskarżał nas samych. Tuż obok nas żyje i miota się biedak zgorzkniały i samotny. Tak, grzeszy. Jest jak żebrak, który chce życiu wyrwać okruchy szczęścia, tam, gdzie go nie może znaleźć. A ja?... a my?

"Nie miłujmy słowem ani językiem... " A gdzież są nasze uczynki? Czy zrobiliśmy choć najmniejsze usiłowanie, żeby ojcu powrócić syna? Aby pocieszyć cierpiącego? Przywrócić go życiu laski? Co by powiedział Chrystus, gdyby znalazł się tu, wśród nas - na naszej naradzie? Prawda, wolno nam bronić gniazda rodzinnego przed złym człowiekiem, ale cośmy uczynili, żeby go poprawić?"

W tej chwili doszły mię słowa Zośki, zwrócone do żony. "Myślę Krysiu, że trzeba za niego bardzo się modlić..."

Narada nasza zakończyła się pozornie na niczym.

Ale kiedy wieczorem klękałem z żoną i dziećmi do Różańca, samorzutnie nasunęły mi się słowa: "Dzisiaj, dzieci odmówimy modlitwę za tego... pana... A wieczorem, przed udaniem się na spoczynek moja Kryska szepnęła: "Jurku, a gdyby tak zaprosić go na... Wilię..." Byłem dziwnie szczęśliwy.

Następnego dnia, wieczorem, zastukałem do drzwi naszego wroga. Leżał na łóżku, na wpół ubrany. Nieład w pokoju był okropny. Na stole stała wypróżniona butelka. Na podłodze walały się niedopałki papierosów. Sam gospodarz miał sińce pod oczami i wypieki na twarzy. Oczy mu błyszczały gorączkowo. Wyłożyłem swoją rzecz krótko i uprzejmie. Trudno opisać zdumienie, jakie zjawiło się w jego oczach. Potem błysnęła w nich wściekłość: "Nie prosiłem pana! Nie chcę!", warknął i odwrócił się do ściany. Złość, wywołana upokorzeniem, ścisnęła mnie za gardło. Dobrą chwilę zmagałem się ze sobą. żeby nie wybuchnąć i nie trzasnąć drzwiami. Opanowałem się z trudem. Przecież to gdzieś Chrystus powiedział, że prawdziwa zasługa, to pomagać nie ludziom przyjaznym, ale niemiłym i złym.

Poczucie zranionej dumy zamykało mi usta. Dopiero nazajutrz, na pytanie Krysi opowiedziałem o niepowodzeniu. Myślałem z trwogą, że się rozgniewa. Ale ona uśmiechnęła się tylko pogodnie: "Ja pójdę". A potem dodała: "Nawet bez Zośki, choć to jej nauka".

Nie warto opisywać Wigilii tego roku. Była taka jak zawsze i wszędzie, gdzie zbierze się polska rodzina. Choinka, stół biało nakryty, roześmiane i przejęte buziaki dzieci, opłatek.

Na dworze zapadał zmrok. Niebo było czyste, bez chmurki. Za chwilę zjawi się gwiazda. W pewnej chwili zauważyłem, że Krysia znikła z pokoju. Zośka przy pomocy dzieci zapalała światła na choince.

Skrzypnęły drzwi. Odwróciłem się. W progu stał nasz wróg. Za nim, niby straż prowadząca jeńca, stała Krystyna.

"Zosiu... pan Jan... moja siostra". Prezentacja wypadła nieskładnie. "Pan Jan", nasz nowy gość był bardzo zmieszany. Pochylił się niezgrabnie do ręki Zosi. Uścisnął mi dłoń ze spuszczonymi oczyma. Potknął się podchodząc do Karolów.

"Krysiu weź opłatek".

Przełamywaliśmy się kolejno kruszynami białego chleba. Rzuciłem okiem dokoła. Gość znikł. Dopiero po chwili dostrzegłem, iż stał, ukryty w ciemnym kącie. Ale pierwsza wytropiła go Zośka. Widziałem, jak szła ku niemu z opłatkiem w ręku. O czym mówili, nie wiem. Potem, ująwszy go pod ramię, podprowadziła do stołu. Gościa otoczyła uroczysta gromada. Kolejno podchodziliśmy do niego, on bardzo blady, patrząc uparcie w podłogę, bąkał na nasze życzenia niewyraźne słowa.

Potem z wesołym stukaniem krzeseł zasiedliśmy do wieczerzy. Gość, posadzony pomiędzy żoną i Zośką, jadł w milczeniu, co mu podano, odzywając się półgębkiem. Jego obecność ciążyła nam nieco, choć powoli gwar przy stole rósł. W czasie śpiewania kolęd zaniepokoiła mię myśl: za chwilę wyruszymy do kościoła - na pasterkę. Co zrobi nasz gość?

I tym razem uprzedziła mię Zośka: "Czy pójdzie pan z nami na Pasterkę? Proszę..."

"Pójdę".

Odetchnąłem z ulgą.

Nie, to nie było cudowne nawrócenie. Nazajutrz, w pierwszy dzień Świąt Jan upił się do nieprzytomności, upadł na ulicy i wrócił do domu pokrwawiony i chory. Krysia z Zochą miały wiele kłopotu. Musiały pielęgnować go w biedzie. Potem życie popłynęło starym trybem. Widywaliśmy się rzadko, zajęci pracą i powszednimi troskami. Zmian było niewiele. Chyba to, że Jan powracał do domu cicho, na palcach i że nie sprawiał nam kłopotu przez pijackie wybryki. A my?... Z naszej strony skończył się wrogi nastrój wobec "jawnogrzesznika". Raz czy dwa razy zapraszałem go na niedzielny posiłek, ale wymawiał się stanowczo choć uprzejmie. Czułem, że nie zerwał z dawnym życiem, dlatego codziennie wspominaliśmy o nim w modlitwie. Znowu zbliżały się Święta. Wilia. Wilia i Gromada nasza, nieco już podrosła oczekiwała ich jak zawsze z niecierpliwością. Krysia z Zośką, która i tego roku przybyła na Święta, kończyła przygotowania w kuchni. I tym razem trzeba było zaprosić gościa. Wiele bym dał, żeby tego uniknąć. Obcy człowiek w rodzinnym kole, myślałem, znowu zamąci spokój i radość domowego święta. Ale sumienie mówiło wyraźnie: "idź". Poszedłem.

Pokój Jana był słabo oświetlony. Gospodarz zerwał się z łóżka na moje powitanie. Spostrzegłem, że był ubrany, jak gdyby na coś czekał. Nie zauważyłem jednak dawnego nieładu na stole i podłodze. "Czy zechce pan towarzyszyć nam przy Wilii? Zagadnięty skinął głową. Po chwili, przepuszczając mnie przodem, wyszedł za mną.

Obraz Wilii był ten sam. Tylko wszystko odbyło się jakoś prościej i łatwiej. Gość nie ukrywał się już w kącie i powiedział Krysi przy opłatku parę uprzejmych słów. Zresztą, siedząc po dawnemu, pomiędzy Krystyną i Zośką był milczący i zamyślony.

Postanowiłem uczcić naszych gości skromnym toastem. Napełniłem kieliszki

winem. Po chwili stwierdziłem, że Jan nie opróżnił swojego. Nie siadał. Powoli postawił kieliszek na stole i - zabrał głos.

"Dziwicie się państwo, że nie piję. Ja, pijaczyna i hulaka. Nie, to nie dlatego, że chcą oszczędzić uczciwemu gniazdu widoku upadłego człowieka. Bo..., bo może ten człowiek nie jest taki zły, jak się wydaje. A może teraz trochę lepszy... niż przedtem... I to dzięki... wam... Dzięki pani. Tu zwrócił się do Zosi. Bo widzicie, ja... ja byłem strasznie samotny i strasznie smutny. Ludzie krzywdzili mnie w dzieciństwie. I tak mi się zdawało, że wszyscy są źli. Zacząłem się mścić na ludziach, czy ja wiem - może nawet na sobie. Zstępowałem coraz niżej. Potem już dobro zaczęło mnie gniewać. Zacząłem je nienawidzić. Czy możecie zrozumieć to uczucie, kiedy dobry człowiek okazuje wam... pogardę. To więcej niż złość, to wzbudza w duszy wściekłość..."

"Tak. przyznaję. I państwo... i wy... Nie bronię się. To była moja wina. Ale.. A oto nagle wszystko się zmienia. Wiem, to zasługa wszystkich. I pana i pani... i dzieci. Ale nie mogę zapomnieć, że zmiana nastąpiła wtedy, kiedy przyjechała pani..." Tu zwrócił się do Zosi. "Wiem, postąpiłem podle - podsłuchiwałem wtedy pod drzwiami, przed Wilią, i słyszałem, jak... jak pani powiedziała o tym... o Boskim prawie. Myślałem, że ktoś się zaśmieje, ktoś zaprzeczy. Nie. nie zaprzeczył nikt. A potem ten Różaniec. Modlitwa. Czy możecie zrozumieć to uczucie, że ktoś modli się za wami. Czy wiecie, że dzień w dzień, pod drzwiami słuchałem jak odmawiacie Ojcze Nasz i Zdrowaś za mnie. Ale to nie takie proste. To nie szło tak łatwo. Coś w duszy buntowało się przeciwko wam. Teraz rozumiem. To była pycha. Ale odzywał się i inny głos. Jakiś słodki, że przecie ja dla tych ludzi nie jestem całkiem obcy. Może oni mnie nawet po swojemu... kochają. Chciałem go zagłuszyć, spiłem się jak zwierzę. I... i nic. Pani Krystyna i... i Zosia opiekowały się mną jak krewnym".

"A potem... potem płynęły dni. To nie było łatwo. Wy nie wiecie, jak nałóg pęta człowieka. Upadałem, ale wstawałem. I myślę, że chyba zwyciężę. Dziś rano... dziś rano byłem u spowiedzi... Ostatnie słowa wypowiedział jakoś prędko i cicho - jak gdyby się wstydził. "A potem czekałem. To chyba było najstraszniejsze. Czy mnie zaproszą? Czy Pan Bóg za karę każe mi iść przez życie znowu samotnie? Ale On jest miłosierny. Pan - tu zwrócił się do mnie - zapukał do drzwi. A teraz obiecuję - nie wypiłem kieliszka... i nie wezmę go póki życia do ust. I jeśli wolno - mam jedną prośbę. Wiem, że na Pasterce będziecie u Komunii. Chcę iść z wami..."

Usiadł. Milczeliśmy. Mnie się zdawało, że na tradycyjnie pustym miejscu siedzi Ktoś, Ten, który przybywa zawsze tam, gdzie "dwóch albo trzech" gromadzi się w imię... Miłości.

Życie ma swoje prawa. Czy trzeba dodawać, że po roku na Święta zasiadała przy Wilii młoda para małżeńska - Jan i Zośka. Była to para wielce niespokojna, bo przecie w ciemnym pokoju, przy końcu korytarza spał ktoś bardzo maleńki, który jednak przesłaniał im cały świat.

Na imię mu - Janek. Jak ojcu.


Rycerz Niepokalanej 11-12/1950, zdjęcie pod artykułem: To, co niezbędne, s. 345

Opis zdjęcia powyżej: Projekt świątyni Pasterzy w Betlejemie.