Świętość Franciszka z Asyżu

Kochał Boga. Kochał Go tak bardzo, że miłowaniem tym duch jego płonął. I zdało mu się, że przez miłość wszystko może, bo ona daje moc Miłującymi ramionami więc opasał cały świat.

Kochał słońce na niebie i gwiazdy zagubione w oddali, kochał rozśpiewane rzesze ptaszęce, szafirowe fale morza, kryjące war swoistego życia głębin, prostotę polnych kwiatów i przepych szkarłatnych róż południa... Kochał każde zwierzę i każde w ogóle stworzenie, co swój początek wzięło z Bożej myśli.

Kochał nawet cierpienie, ból i śmierć. Wszystko mu bratem i siostrą było, bo wszystko wyszło z koncepcji Stwórcy, wszystko - przyjęte radośnie z Jego boskiej ręki - zmieniało się w rozśpiewanie Jego uwielbieniem.

Po Bogu - najbardziej miłował człowieka. Szedł ku niemu wprost, z wyciągniętymi dłońmi, z otwartością i prostym, szczerym spojrzeniem. Z sercem na dłoni. Jak brat. Jak brat najlepszy, najbardziej kochający. Zrozumiał zatem każdy człowieczy ból i każdą jego słabość. Rozumiał realne potrzeby, tęsknoty i niezliczone, nieprzewidziane upadki. Litował się, pocieszał, koił, dźwigał, leczył.

On przecie kochał.,

Toteż tak jak ptaszęta za nutą jego głosu, jak pulsujące srebrem [252]w wodzie długie pasma ryb ciągnęły za nim ludzkie serca, otaczały go narastały murem żywych cegiełek dokoła jego postaci.

Franciszek z Asyżu - najpokorniejszy, najmniejszy, najuboższy ze wszystkich - był ich władcą.

- On kochał. Miłość zaś daje moc i władanie.

Śniły więc o nim te serca. Serca smutne i gorzkim żalem omotane, niezrozumiane i te, które w niczym szczęścia nie znalazły i te, które świat podeptał... i te, których niepokoiła wizja wielkich ideałów - poświęcenia się, ofiary ze siebie. I serca proste, jak białe stokrotki, których nigdy nie dotknął szary ziemi proch.

Jego zbliżenie się, jego nieraz jedno spojrzenie przynosiło nagłe uspokojenie sumienia, czy duszy, dawało uczucie pewności, bezpieczeństwa. Był on uosobieniem prawdy. Był jakby drugim Chrystusem.

Przez unicestwienie siebie, przez ubóstwo sięgające ostatnich granic możliwości doszedł do hasła naj konkretniej całym życiem zrealizowanego: "Bóg mój i wszystko". To już szczyt. To królowanie na wyżynach.

Nie posiadał żadnej z rzeczy materialnych, bo jak z rodzinnego domu wyszedł nagi, tak już i przez resztę życia nie zatrzymał nic na swą wyłączną własność. Własnością jego był tylko Bóg i ludzkie dusze. Szczególnie dusze tych, z którymi się stykał na codzień, których prowadził do Boga przykładem swojego życia.

Miłował ich - po Jezusie - nade wszystko. Jak braci najdroższych, jak siostry. Więcej niż siebie. Po stokroć więcej. Bo siebie wyniszczał, sobą gardził, dla siebie miał tylko zapomnienie. Brat Franciszek nie istniał. Żył w nim tylko i wyłącznie Jezus Ukrzyżowany. W każdym zaś napotkanym bliźnim jaśniał mu Jezusowy obraz godzien najwyższej czci. Stąd pietyzm w stosunku do niego, czułość wprost ojcowska, serdeczność jak najbardziej wylana - delikatna, gorąca, wrażliwa i pełna oddania. Prawdziwie serdeczność świętego.

Miłość daje prawa szerokie, nieograniczone. Zabiera na swą własność Boga i przez Niego, w Nim zagarnia resztę, zachowując przy tym swobodę niczym nieskrępowanej wolności. Stąd oderwanie się od trosk, wyższość ponad nimi ducha, jego imperatyw i rozmach mocarnej woli. Stąd dominanta jego nad rozfalowaną, zmienną linią losu.

Duch Franciszka - za życia jeszcze - wzbił się ponad ziemię, ponad jej troski, przywiązania i ciężar niepokoju o realne zaspokojenie potrzeb codziennych. Poszybował w najczystsze lazury, gdzie wyżyna oddycha jedynie Bogiem samym. Franciszka stać było na to, bo orlich skrzydeł jego nie spętały żadne ludzkie względy. Potrzeba na to zresztą również niemało odwagi, która jest udziałem wyłącznie bohaterów.

Świętość jest bohaterstwem.

- Czy trudno ją zdobyć? Nie wiem. Wiem tylko, że się idzie ku niej przez ból zapominania o sobie i drogą wielkiego miłowania. I że jest zazwyczaj na ziemi szara, cicha, nieznana, ukryta przed najbliższymi nawet... nawet przed wzrokiem własnej duszy. Że wśród świata często bywa pogardzana, wyśmiana, zlekceważona. Jak Jezus, jak Fran-i Ciszek. Wiem też, że jej nie wolno nigdy się zniechęcić, nigdy zbyt roz[253]żalić. Tylko kochać. Kochać Jezusa Ukrzyżowanego i ludzi - dla Jezusa, w Nim.

Że świętość franciszkańska możliwą jest do zrealizowania, zaświadcza o tym fakt osiągnięcia jej przez O. Kolbego.

On to w swych synowskich rysach przypomina najbardziej wielkiego Ojca z Asyżu. Tak samo - jak tamtego sprzed wieków - cechuje go rozmach w podejmowaniu bożego dzieła, wyniszczania siebie w oddaniu się zapamiętałej pracy dla innych i umartwienie bezwzględne przez wyeliminowanie z osobistego życia wszelkich wygód, uwzględnień, ułatwień. To samo ufne spojrzenie w oblicze Boże zasnute dalą, mgłą chmur i gwiazdami. Ta sama dziecięca miłość i bezpośredniość w stosunku do swej Matki, Niepokalanej. A przede wszystkim - niezaprzeczona analogia ciepłej, ujmującej słodyczy nuty w codziennym słownictwie do otoczenia i jej najistotniejsza barwa - żywa czerwień serca.

Świętość zatem możliwa jest do zdobycia.