Gdy byłem małym chłopcem lubiłem marzyć o szarej godzinie. Cóż za fantastyczne projekty, jakież dziwaczne myśli ożywiały moją wyobraźnię! Wszystkie one, naturalnie, skupiały się około mojej małej osoby.
Widziałem się w czarnym fraku, przyjmującym dostojne osoby, profesorów uniwersytetów, hrabiów i ministrów, składających mi gratulacje z powodu jakiegoś cudownego wynalazku, mającego uszczęśliwić ludzkość.
Oczywiście, nie wiedziałem wcale, co to będzie za wynalazek, ale wynalazek w rodzaju międzyplanetarnych pojazdów czy torpedy wysłanej na Marsa. Marzyłem, że stanę się wielkim wodzem, jak książę Józef Poniatowski lub Kościuszko, przywdziewający sukmanę, aby tym gestem uczynić zacnym chłopa i zrównać go ze szlachtą. Gdy dorosnę, wezmę i ja oręż, a płomienną wymową porwę wszystkich, co mają w piersiach polskie serca i oswobodzimy Ojczyznę.
A gdy Polska, obmyta w naszej krwi, naszym męstwem z kajdan uwolniona, będzie wolna, cały naród będzie podziwiał moje czyny bohaterskie - będę sławnym.
Mając 10 lat, przeczytałem żywot św. Antoniego pustelnika, czy innego z ojców pustyni. I widziałem tego męża walczącego z szatanem, i w srogiej pokucie pędzącego życie. I, mimo, że uciekł od świata, dowiedzieli się o nim ludzie i z czcią największą odwiedzali go na pustyni, nawet sam cesarz przyszedł prosić go o modlitwę. I myślałem sobie: Mój Boże, szkoda, że nie ma u nas pustyni, bo zaraz bym tam uciekł, aby stać się sławnym świętym pustelnikiem. Pamiętam, z jaką prawie czcią patrzałem na obraz z przyrody, na którym na tle pustyni stał wielbłąd. Tęskniłem i wzdychałem po cichu za pustynią.
I rożne inne myśli snuły mi się w dziecięcej głowie. Treścią wszystkich było stać się wielkim człowiekiem, sławnym i szanowanym przez wszystkich za zasługi około ich dobra położone.
* * *
Minęły lata dziecięce, a z nimi naiwne marzenia. Przyszedł wiek młodzieńczy. Miałem lat 14-15. Nałóg marzycielstwa pozostał. Tylko marzenia były mądrzejsze, liczące się więcej z rzeczywistością. Pozostała też tęsknota za wielkością, za sławą. Zrozumiałem jednak, że marzenia - to zaczarowana kraina baśni, z którą życie nasze nie ma nic wspólnego. Czytałem z zapałem Sienkiewicza: nowele, trylogię, Krzyżaków, Quo vadis i inne. Lubiłem też Prusa i wielu innych autorów. Pochłaniałem książki. Ale czytywałem też żywoty Świętych, nawet dość obszerne. I jak z jednej strony zaśmiewałem się z fortelów i dowcipów p. Zagłoby, płakałem nad śmiercią p. Podbipięty i Wołodyjowskiego, a w żyłach czułem silne uderzenia tętna, gdym patrzył na bohaterskie czyny rycerstwa polskiego - tak z drugiej strony dziwny choć cichy wpływ wywierał na mnie taki św. Stanisław Kostka, Dzieje Duszy św. Teresy od Dz. J., żywot św. Franciszka z Asyżu czy Głębie Duszy Gemmy Galgani.
Myślałem też dość dużo. W głowie snuło mi się rozumowanie:
- Prawda, pan Wołodyjowski czy Skrzetuski czy inni rycerze świetnie się prezentują na kartach powieści, porywają czytelnika i budzą entuzjazm. Ale czy nie dlatego tak nas porywają, że czyny ich kreśli genialne pióro? Przecież gdyby nie Sienkiewicz, zginęliby gdzieś w załomach dziejów i nie wiedziałby o nich nikt, prócz jakiegoś szperacza-historyka.
- A przeciwnie, o takim św. Antonim pustelniku czy ubogim Franciszku Serafickim, o młodym Stanisławie Kostce, czy płomiennym Antonim z Padwy, wie cały świat, mimo wielowiekową przestrzeń od czasu ich życia, mimo, iż życiorysów ich nie kreślił geniusz pióra. Taka np. św. Teresa od Dz. Jezus żyła w cieniu Karmelu, nieznana nikomu za życia - dziś zna ją cały świat chrześcijański. O św. Stanisławie Kostce i o jego ciernistym choć krótkim życiu wie każde dziecko polskie. Jest sławny!
A wszyscy ci, ongiś pustyń dzikich, czy zacisznych i surowych klasztorów, czy ubogich izb wieśniaczych albo domów mieszczańskich mieszkańcy - dzisiaj niebianie, są święci, szczęśliwi bez miary, na wieki... Zatem oni więksi, niż różni sławni i potężni cesarze, wodzowie ludów i narodów i różne "bogi" wojny, o których pozostało może zgrzytliwe echo w historii, Oni święci!...
Od owych chwil upłynął już kawał czasu. Siwizna szronem przyprószyła moją skroń. Jednak i dziś, gdy zastanawiam się nad tymi sprawami, muszę zgodzić się na to rozumowanie, że święty to najsławniejszy bohater, bo potrafił zwyciężyć samego siebie. Święty - to najsławniejszy spośród sławnych, bo pamięć o nim z czcią i miłością przechowuje świat chrześcijański, nikt nie przeklina go ani złorzeczy jego czynom, jak złorzeczą i przeklinają cesarzy i wodzów.
Święci - to naprawdę wielcy ludzie, sławni i szczęśliwi. - Szczęśliwi. To też bardzo ważne. Bo my wszyscy szukamy szczęścia; biegamy za nim, aby je zdobyć pracujemy bez pamięci i rzucamy się na wszystkie strony gorączkowo. I, mimo to, szczęśliwi nie jesteśmy. A oni już są szczęśliwi. I szczęścia ich już im nikt nie odbierze, nie zmniejszy, nie zaćmi. To ich szczęście jest jedynie prawdziwe, ogromne, trwałe i niezniszczalne - wieczne.
Oni zrozumieli tę wielką prawdę, głoszoną przez Pana Jezusa: Cóż pomoże człowiekowi, choćby cały świat pozyskał, jeśli duszę zatraci?! I dlatego my dziś, po całych stuleciach, znamy ich, sławimy, czcimy, zachwycamy się ich życiem, blaskiem cnót, jaki oni rozsiewali za życia i aż po dziś dzień nim jaśnieją.
Wielu wśród nich było nieznanych, wielu wzgardzonych i wyśmianych przez świat. Dzisiaj błyszczą jako gwiazdy na firmamencie Kościoła, przyświecając nam na ścieżkach żywota.
A szczęście ich i chwała wiekuista głosi nam tę wielką prawdę, iż chwała u ludzi szybko przemija i nic nie znaczy - jak ten dym, który wiatr szybko rozwiewa. Wartość prawdziwą przedstawia cnota, miłość Boga i bliźnich, pokora, czystość serca, które, choć nieuznawanie przez świat, wyśmiewane przezeń i wyszydzane jako głupstwo, wiodą do Boga, ceniącego pokorę, cichość, czystość, umartwienie, zaparcie i wieńczącą je miłość. U Niego nic nie znaczy blask i przepych świata tego, głośne u ludzi czyny, naciągane i fałszywe cnoty...
Choćby wszystkie dzienniki na obu półkulach wypisywały całe szpalty zachwytów i uniesień nad twoją wielkością i grały fanfary na twoją cześć - jeśli życie twoje nie jest zgodne z przykazaniami, jeśli nie obfituje w cnoty prawdziwe i rzetelne, nic ci nie pomoże rozgłos i okrzyki służalczego motłochu. Ludzka cześć i pochwała, jakże często nieszczere i wymuszone, wyblakną jak fałszywy jedwab, a u Boga i u ludzi na wieki cenieni, czczeni i sławieni będą - święci. Ci zapomniani, wyszydzani, nie uznawani przez świat, deptani i pogardzani. Ale święci!
O świętość więc tylko warto się starać, warto zabiegać. Zwłaszcza, że każdy zdobyć ją może: i bezrobotny nędzarz i kupiec zamożny, i profesor uniwersytetu i analfabeta, i minister i dorożkarz - słowem każdy.
A ty, czy starałeś się o tę świętość dostępną i dla ciebie bez pieniędzy i bez protekcji? Jeśli nie, zacznij od dzisiaj, ale zacznij na pewno.