Różaniec
Rycerz Niepokalanej 10/1949, grafika do artykułu: Różaniec, s. 298

Nadchodzi pogodny, sobotni wieczór. Wierzchołki sosen krwawią się jeszcze i złocą w promieniach słońca, ale niżej, na ziemi, panuje już mrok. Siedzimy we trzech w ogródku Stanisława. Stanisław, zamiłowany ogrodnik, lubi spokój i ciszę. Zbyt wiele przeszedł w życiu i męczy go gwar miasta. Toteż każdą wolną chwilę spędza w zamiejskim ogródku, który jest maleńki i uroczy.

Od kilku chwil gawędzimy poważnie o sprawach Wiary. Trzeci uczestnik naszej rozmowy, Tomasz, to typowy inteligent. Nie lubi pewnych zasad i konsekwentnego postępowania. Chlubi się ze swoich "wątpliwości", których nigdy na serio nie chce rozwikłać. Uważa, że jego pobożność jest nieskończenie wyższa od pobożności innych.

Ot i teraz, rozmowa zeszła na modlitwę. Tomasz mówi:

- Wszystko rozumiem, ale jedno mię razi: to "klepanie różańca".

- Klepanie? - podjął rozmowę Stanisław. - A czy wiesz, czym jest różaniec?

- Wiem - to koronka, na której odmawia się kolejno jedno "Ojcze nasz" i dziesięć "Zdrowaś"...

- I tylko tyle?

- Tylko tyle i to...

- Mylisz się - mówił Stanisław - różaniec polega, jak wie o tym każdy nieuczony człowiek, na rozmyślaniu o tajemnicach Wiary - pięciu radosnych, pięciu bolesnych i pięciu chwalebnych. Zapytaj dziecko na wsi, to ci odpowie, że owe modlitwy - "Ojcze nasz" i dziesięć "Pozdrowień Anielskich" są po to, żebyś w czasie ich odmawiania rozmyślał o jednej z tych tajemnic. Tajemnice radosne - to zwiastowanie, nawiedzenie św. Elżbiety, Boże Narodzenie, ofiarowanie w świątyni, odnalezienie Chrystusa w świątyni wśród uczonych. Bolesne: to konanie w Ogrójcu, biczowanie, cierniem ukoronowanie, niesienie krzyża, ukrzyżowanie. A radosne: zmartwychwstanie, wniebowstąpienie, zesłanie Ducha Świętego, wniebowzięcie Matki Bożej, Jej ukoronowanie na Królowę nieba i ziemi. Różaniec - to życie życiem Chrystusa, Maryi, życiem Wiary.

- Tak - powiedział cicho Tomasz - ale modlić się i jednocześnie rozmyślać - nie łatwo.

Wzrok Stanisława powędrował w górę, gdzie w wieczornej ciszy korony drzew kąpały się w świetle gasnącego zachodu.

- Posłuchaj...

- Było to przed pięciu laty, gdzieś we wrześniu - za Niemca. Szliśmy wtedy do Warszawy. I nie doszliśmy. Zatrzymano nas i zamknięto.

Jakaś dziura zamieniona przez Niemców na więzienie w domu prowincjonalnego miasteczka była ciasna i ciemna. Ściany z surowej cegły, podłoga z polepy, wysokie okienko z kratą, w którym widziałeś tylko wysokie buty Niemca wartującego pod oknem.

Początkowo w celi był tłok ... Jednak towarzyszy moich wywoływano jednego po drugim. Co się z nimi stało - nie wiem do dziś. Czasem słyszałem serię pistoletu maszynowego, na podwórzu, czasami warkot samochodowego motoru.

Ostatni wyszedł Władek. Kiedy usłyszał tupot nóg pod drzwiami, przeżegnał się, wetknął mi w rękę różaniec. Potem słyszałem jeszcze chwilę jego kroki. Trzasnęła zewnętrzna krata. Odszedł.

Zostałem sam. Cela moja wydała mi się trumną. Zaczęła ogarniać mię rozpacz. Pozostawione na ścianach napisy moich poprzedników, jak gdyby ożyły i zaczęły wołać takim głosem, że włos mi się jeżył na głowie. Oto pierwszy: "Jestem w celi śmierci", obok krzyż i podpis. Niżej okrzyk - "Mamo, bądź zdrowa", albo inny: "Boże, tak strasznie cierpię". Nieustraszenie dawał świadectwo polskiej wierze okrzyk "Zwyciężymy ... To dla Polski, żegnajcie. Zocha".

Machinalnie zacząłem przesuwać paciorki z wyschłego więziennego chleba, nanizane na nitkę wydartą z koszuli.

Ojcze nasz, któryś jest w niebie ...

I nagle, w tej udręce przypomniałem sobie, że dzieje Jezusa, które opowiada różaniec - to nasze własne dzieje.

Przecież i On przeżywał chwile trwogi, był więziony, bity, lżony, długo szedł na śmierć, zanim oddał życie - i przez śmierć zwyciężył świat.

Utkwiła mi zwłaszcza w pamięci czwarta tajemnica bolesna. Oto Chrystus, otrzymawszy czterdzieści straszliwych rzymskich plag, z ciałem pokrajanym przez blizny, w wieńcu z cierni, które wbijają Mu się w skronie, niesie krzyż.

Krzyż?... Krzyż musiał mieć ze trzy metry długości, jak ta moja cela. Niósł tę trzymetrową belkę, na jej końcu ramię poprzeczne, z grubsza ociosane, było dłuższe niż rozwarte ramiona dorosłego mężczyzny. Krzyż... Możliwe, że koniec dłuższej belki wlókł się za Jezusem po ziemi, kiedy najwyższym wysiłkiem krok za krokiem wspinał się po stromych uliczkach Jerozolimy. Drewno raniło ramię, gniotło w dół. Krew zalewa oczy, serce rozsadza bólem klatkę piersiową. Brak tchu. Czyż ta droga nigdy się nie skończy? Prawda, gdzieś jest jej kres, ale kres straszniejszy od najstraszniejszej podróży. Trzeba będzie konać na tym właśnie drzewie przez długie, nie kończące się godziny...

Jęk napisów dawnych skazańców w celi umilkł dawno. Teraz w takt odmawianych słów Pozdrowienia Anielskiego wpatruję się w widok tej Męki. Nie, nie tylko wpatruję. Cierpię sam. To ja czuję każdy krok, każde uderzenie serca, każdy męczeński wysiłek Umęczonego.

Nie widzę Jego postaci, nie dostrzegam Oblicza. Ale czuję i wiem, że to On. Idzie tak od wieków i cierpi. Dla mnie, dla nas, dla tych co odeszli przede mną i widziałem Matkę Jego i moją.

Czy wiesz co to znaczy patrzeć na cierpienie matki?

Głos Stanisława przycichł do szeptu.

- W tej mojej męce była taka słodycz, że nie da się jej opisać. Śmierć była nadal straszna, cierpienie nieludzkie, ale mimo to w duszy rodziło się coś, jakiś pokój... jakaś moc.

Nie jestem odważny. Wiem, że ze mnie tchórz. Ale wtedy, w tym cierpieniu i nędzy, nie czułem strachu. Wydawało mi się, że przez moją mękę spełniam rolę Szymona Cyrenejczyka. że ująłem koniec belki, co wlokła się po bruku Jerozolimy i że idę krok w krok za Umęczonym.

Nie wiem jak długo trwała ta modlitwa. Nagle przerwał ją - płacz dziecka.

Gdzieś za oknem, na wolnym świecie zanosiło się od płaczu maleństwo. Płacz trwał chwilę - i ucichł. A mnie stanął przed oczami dom, żona i maleńki Jasiek, który nigdy nie zobaczy tatusia.

I wtedy ostatnim wysiłkiem woli wyrwałem się z kręgu tej słodkiej męki. Zacząłem się modlić: "Panie Jezu - przecież Tyś zmartwychwstał. Przecie odkupiłeś nasze grzechy. Przecie po to szedłeś na Golgotę, abyśmy mogli śmiało zbliżyć się do Ciebie i prosić Ci o łaski. Panie, ja jestem gotów. Ale tam jest ktoś kochany - i samotny. I to maleństwo. Przecież i Ty masz Matkę, Ty rozumiesz"...

Musiałem się zapamiętać w tym błaganiu, bo kiedy zgrzyt zamka przerwał modlitwę w oknie stał księżyc - była już noc.

Światło latarki oślepiło mię zupełnie. Potem wywołano moje nazwisko. Wetknięto w rękę łopatę. Szedłem ciemnym korytarzem, czując za sobą oddech Niemca. Zgrzytnęła krata. Teraz przechodziliśmy podwórze, mijaliśmy bramę, zabarykadowaną przez "hiszpańskie kozły". Dalej był już las. Przez chwilę szliśmy wśród fantastycznych blasków i cieni księżycowej nocy. Nie bałem się. Byłem dziwnie spokojny, jakimś spokojem bezosobistym, jak gdybym się znajdował na innym świecie.

Nagle usłyszałem wewnętrzny głos: - Uciekaj! Błyskawicznie rzuciłem łopatę, skoczyłem ukosem w bok. Uderzyłem twarzą w gęstwinę, która otworzyła się przede mną. Wtedy poczułem dziki strach.

Będzie strzelał. - Tak, rozległa się cała seria strzałów. Kule tłukły górą po liściach i gałęziach. Potem wszystko umilkło...

- Ot - i jestem z wami... Chciałem zadać jakieś pytanie, ale w tej właśnie chwili, w oświetlonych drzwiach domu zaczerniała sylwetka kobiety.

- Stachu, proś panów...

- To ona - pomyślałem - a dziecko już śpi.