(Zdarzenie autentyczne)
Groźne i czarne chmury nadciągały, rosła świadomość grożącego niebezpieczeństwa, wzmagał się niepokój nagłych nalotów. Coraz więcej mówiono o walce, o śmierci i zagładzie, coraz częściej zasępiały się twarze. Nawet młodzi dziwnie spoważnieli.
Słońce zasmolone jak miedziana tarcza zawieszona na brudnym niebie nie dawało blasku. Straszliwe pożary szalały w przyległych dzielnicach i ulicach, wiatr niósł iskry i sadze.
Stare Miasto przygotowywało się do obrony. Łańcuchy barykad zamknęły wyloty ulic, wyrastały coraz to nowe, pełne siły zuchwałości i romantyzmu, spajały mury domów, obracając całą dzielnicę staromiejską w silną fortecę, w której sercu nie pojawią się gąsienice czołgów i "goliatów".
Tłumy mieszkańców pracują z największą ofiarnością i zapałem pod kierownictwem ppor. Lubicza, z batalionu "Bończy", z zawodu dziennikarza i współpracownika "Polski Zbrojnej".
Ostatnie grupki uchodźców z Woli przeciskają się jeszcze przez barykady na Chłodnej, przy Placu Mirowskim. Jedni kierują się ku Śródmieściu, inni podążają ku Staremu Miastu.
Nieprzyjaciel posuwa się krok w krok za nimi. Już cała Chłodna, Ogrodowa, Leszno, znajdują się w rękach nieprzyjaciela. Trzy słupy dymu, jak gdyby z ogromnych kominów fabrycznych biją w niebo. Wszystkie trzy równoległe ulice na całej długości stoją w ogniu, podpalone przez Vernichtungskommando. Pociski artyleryjskie, moździerzy i granatników padają na Halę Mirowską i Plac żelaznej Bramy. Ostatnie szyby w oknach i sklepach wypadają z jękiem. Wyborowi strzelcy, powszechnie zwani "gołębiarzami", ukryci w niewidocznych gniazdach, łuskają coraz kogoś z po[205]wstańców i ludności cywilnej. Grupki uchodźców przemykają wciąż jeszcze przez ulice zasłane porzuconym ekwipunkiem i tobołkami.
- Panie poruczniku - powiadają chłopcy z placówek powstańczych - na Mariańskiej i na Placu Grzybowskim można się łatwo dozbroić i pozbierać amunicję i granaty. Pójdziemy, niech tylko trochę ogień zelżeje.
- Poczekajcie chłopcy, pójdę najpierw sam spenetrować - powiada ppor. Czarny Franek.
Dochodzi do Placu Mirowskiego. Opustoszałe Hale Targowe patrzą nań rozbitymi oczodołami okien i rozwartymi bramami.
Z ogromnego leja po wybuchu bomby tryska woda z rozbitych przewodów, wartki strumień płynie srebrząc się w słońcu. Jakaś kobiecina ostrzega go z okna życzliwie.
- Niech złociutki pan uważa. Tutaj padają gęsto pociski i gołębiarze strzelają z ukrycia.
Wokół wszystkie stoiska, stragany i budki popalone. Plac pusty i jak gdyby wymarły. Ściany hal pokiereszowane pociskami, wokół nich leżą zabici.
Naraz dwóch mężczyzn z pistoletami w rękach wypada z krzykiem:
- Ręce do góry - wrzeszczą do Czarnego Franka.
- Jestem oficerem Armii Krajowej. O co wam chodzi?
- Ręce do góry, bo strzelamy!
- Czarny Franek ma swój pistolet za pasem. Nie może go wyciągnąć, bo nim to uczyni, to go kropną.
- żadnego ruchu, bo strzelamy - ostrzegają napastnicy. Lufy pistoletów groźnie wymierzyli w niego.
- Legitymacja AK?
- W naszych oddziałach jeszcze nie wydali.
- Ach tak, jaki masz dowód?
- Kennkarte i Arbeitskarte.
- Dawaj. Czytają uważnie.
- Ławruszczuk Franciszek, toś ty bratku Ukrainiec. - Przyglądają się mu uważnie. Widać, jak ich twarze czerwienieją, a oczy rzucają iskry. Stoją jak na rozżarzonych węglach.
- Polak jestem, jak i wy.
- Nikt cię o to nie pyta.
- Pal mu w łeb. Nie ma się co z nim bawić - odzywa się drugi.
- Zobaczcie co jest napisane w moim dowodzie, chyba wyraźnie: Polak.
- Wystarczy spojrzeć na twoją zakazaną mordę i twoje nazwisko.
- Pal mu w łeb.
- Dobrze bratku, wpadłeś w nasze ręce, żywy nam nie ujdziesz. Stawaj pod mur, bo cię tutaj rąbniemy.
Jeden z nich podbiega do Czarnego Franka i chce mu wyrwać pistolet zza pasa, lecz ten odpycha go z całej siły.
Tymczasem jeden z nich wśród dokumentów znajduje maleńki obrazek Matki Bożej Częstochowskiej. Czarny Franek nie rozstawał się nigdy z nim, nosił go zwykle przy sobie. Tyle razy go już ochronił w czasie łapanek i walk w partyzantce.
Na chwilę wzrok napastników pada na ów obrazek Matki Najświętszej. Czarny Franek uświadomił sobie wszystko. Zginąć niesławną śmiercią i niewinnie z rąk rodaków, pozostawić po sobie jakiś cień podejrzenia w oczach przyjaciół i towarzyszy broni. Tyle już było tragicznych pomyłek, nieporozumień i oskarżeń.
Ogarnęło go oburzenie niczym niepohamowane.
- Patrzcie, pada obok nas pocisk za pociskiem. Wyroki boskie są niezbadane. Klnę się na Matkę Najświętszą, którą przy mnie znaleźliście, że jesteście w błędzie, popełnicie zbrodnię na żołnierzu-powstańcu. Wy mnie zamordujecie, ale was pierwszy pocisk może nie minie...
Słowa te wypowiedziane z taką mocą zastanowiły ich. Tak może mówić tylko człowiek uczciwy.
- Chodźcie ze mną do mojego oddziału, oddalonego stąd około 150 kroków, a wszystko się wyjaśni.
Przebiegają przez ulice. Niemcy kropią zdrowo z dachu gmachu na ulicy Zielnej, aż odpryski lecą z murów.
Prowadzą go przed sobą pod pistoletami. Tuż przy pierwszej barykadzie witają porucznika radosne głosy. Widzi rozpogodzone twarze swoich chłopców.
- Czołem panie poruczniku. Co się dzieje? Myślelim, że pana gdzieś rąbnięto i przyjdzie nam z workiem jego doczesne szczątki zbierać.
- Odejść! - mówi Czarny Franek ostro. - Dajcie mi spokój. Mówią ci, że jestem Ukrainiec i szpieg, bo nie mam legitymacji AK. Aresztowali mnie.
- Co za krewa?
- Tak twierdzą ci dwaj fetniacy?
I nim ci zdążyli się zorientować, już ich opadli, jak psy dziada w ciasnej [206]ulicy, typy z Powiśla, z Wołówki i Karcelaka, mordziule dziobate, pokrajane majchrami, brodate i zbójecko włochate. Wszyscy z peemami w garści.
- Z czym do gościa - pytają napastników - poczciwych i dobrych żołnierzy napastujecie, a prawdziwi szpicle sobie chodzą.
Role zmieniły się w jednej minucie. Porucznik musi mitygować swoich chłopców. Chcą im w "trymiga" sprawić manto co się zowie.
- Przepraszamy pana porucznika - mówią niedawni napastnicy, a teraz pokorni petenci - my tropimy szpiegów i foksterierów.
- Dlaczego do mnie tak się przyczepiliście?
- Z przeproszeniem, ale pan porucznik ma taką fizjognomię nie naszą. Można powiedzieć oryginalną, no i nazwisko podpadające.
- Dlaczego mnie nie rąbnęliście od razu, jak to w waszym zwyczaju?
- Ten obrazek Matki Najświętszej, który znaleźliśmy u pana porucznika wstrzymał nas. I pan porucznik tak do nas przemówił, z taką wiarą!