Przerzynamy Alpy

(Z cyklu: "Byłem i ja w Rzymie!"; 5)

Byliśmy szczerze wdzięczni organizatorom naszej pielgrzymki, że nie kazali nam przejeżdżać przez Alpy wśród ciemnej nocy, lecz wyznaczyli na to jasny dzień, skutkiem czego mogliśmy napawać się do syta urokiem szczytów i przepaści. Nie byłem dość przygotowany na te wrażenia, więc tym bardziej na mnie działały.

Już od samego Wiednia przesuwały się przed oknami naszego pociągu lesiste wzniesienia, bardzo łagodne i z przyzwoitej oddali, jakby zależało im na tym, by tak miarowo przysposabiać nas do widoków, które potem, mimo wszystko, grozą i przerażeniem nas przejąć miały. Wśród wzgórz lub poza nimi; wpierw Mödling z ogromną fabryką maszyn drukarskich (ślinka szła na maszynę dla "Rycerza", bo brak dotkliwy - stąd opóźnienia!...) potem kąpielisko Baden, rozłożone ślicznie na łagodnej pochyłości, z willami, domkami i pałacykami kunsztownymi bardzo: wszystko wśród ogrodów tonie - tłem zaś tego: wysoka, mocno zalesiona, góra. Dalej: pola, wioski, jakieś ogródki, maleńkie zagoniki, między którymi uprawiacz rowerem jeździ i dogląda... Prawie wszędzie tu fasola i kukurudza, czy może coś na zewnątrz podobnego.

Wypatrywaliśmy oczy za naszymi ziemniaczkami, lecz daremnie. Koni również nie widać: praca na roli z pomocą wołów się odbywa.

Wewnątrz wagonu: nabożny śpiew i modlitwa. Śpiewamy godzinki, odmawiamy wspólnie różaniec - zapominając w ten sposób o głodzie, który naprawdę we znaki się dawał. Cóż? pociąg nasz się opóźnił o parę godzin, więc i wszystko, ze śniadaniem włącznie, się opóźniło. Wstępem do jadła była babka, podzielona na kawałki, rozdawana przez panów organizatorów z okrzykiem:

- Nadprogramowo! Dobra, bo jeszcze polska! Śniadanie dopiero za półtorej godziny!

Ta ostatnia uwaga psuła trochę nastrój, gdyż babka rzeczywiście smaczna, była tak lekko strawna, że po jej przełknięciu oglądał się człek choćby za zakalcem. Zakalec jednak ukrył się głęboko, skrytykowany wczoraj przez jedną niepowściągliwą w języku niewiastę, która na nieszczęście była gosposią.

- Jak można było tyle jaj i masła zmarnować! Przecie tego nie sposób wziąć do ust! - oburzała się. A teraz - pewnie żałowała niepohamowanych słów swoich!...

Trzeba więc było karmić się oglądaniem ślicznych naprawdę krajobrazów i toczeniem śliczniejszych jeszcze rozmów

- Jak też będziemy się czuć u Ojca Świętego! - odzywa się jeden z pątników.

- Należałoby go do nas, do Polski, zaprosić - mówi drugi - Ja, czy tak czy owak, to zaprosić koniecznie muszę, bom na odjezdnym to przyobiecała! - podchwytuje ona gospoś.

A mnie - myśl już potoczyła się dalej, dalej... Widziałem Ojca Św[iętego] - najwyraźniej w świecie - tak, w Niepokalanowie! Zapraszałem czy nie zapraszałem, dość że z Warszawy zawitał Pius XI, nasz polski Nuncjusz... do Niepokalanowa i wszystko oglądał, wszystkim się interesował. Właśnie kroczę pokornie, wśród zrozumiałego wzruszenia, za orszakiem papieskim po redakcji i sekretariacie, po zecerni, po hali maszyn drukarskich i introligatorskich, stąd przechodzimy do elektrowni, składów, stolarni, a potem dopiero do wysyłalni, administracji, no i nie pomijamy pralni, krawczarni, szewczarni, kuchni. Zwiedziwszy także "budy mieszkalne", częstujemy kwaśnem mlekiem - Ojciec Św[ięty] nie gardzi...

Z takich to marzeń ocucił mnie wykrzyk pełen zachwytu:

- Oh, co za góra!

Rzeczywiście, tuż nad oknem naszego wagonu wznosiła się góra, a tak wzniosła, że wierzchołka jej dostrzec nie było można.

- Oj! - westchnąłem sobie i skierowałem wzrok na skały, lasy, łąki, rzeki i przepaście. A wszystko to przebiegało tuż obok nas tak nagle, tak niespodzianie, że o spokojnym wpatrzeniu się i przejęciu czarem oglądanego piękna mowy być nie mogło: jedno, nieprzerwane pasmo zdumiewających albo i przerażających niespodzianek...

A nasz luby, polski pociąg leciał sobie po tych okrutnych Alpach, jakby po gładziusieńkiej równinie, a jeno: to brzegiem przepaści na pochyłości stromej skały, to rozległą doliną, to wiaduktem, wąziutkim przecie, to ciemnym wnętrzem góry, wciskając się w nią ciasnym tunelem i wtedy hucząc niemiłosiernie, to po zakrętach nagłych i straszliwych kołach - zawsze szybko, zawsze pędem, z rozbijackim wprost animuszem... Parowóz jeden przodem ciągnął, drugi tyłem pchał - i sadziło tak wszystko, nie wiedzieć czy na wybawienie, czy na zatracenie...

To tak, jakby jakiś demon złośliwy, niezadowolony z naszego zamiaru złożenia hołdu Namiestnikowi Chrystusa, zawziął się, by nas koniecznie w tych górach rozbić i potracić... Chwilami na serio myślałem, że austriaccy konduktorzy i maszyniści, pociąg nasz teraz obsługujący, mają takie zbrodnicze zamiary...

Albo karygodne sztuczki z nami wyprawiają, zbyt ufając sobie?... Albo - tak mi chwilami szlachetniejsze myśli się nasuwały - nasz poczciwy polski pociąg nie dobrze się czuje w austriackim kraju i jak może do Włoch, do Rzymu ucieka, nie bacząc na grożące mu i nam niebezpieczeństwo... - Biedaczek, zwarjował!

Okrutne były te zakręty! Doznawali wtedy uczucia grozy wszyscy - wielu i patrzeć i słuchać o tym nie chciało...

Po miarowem oswojeniu się z taką jazdą, począłem jednak coś z tego rozumieć: dlaczego to jeszcześmy nie wywalili się gdzieś w przepaść jakąś i może nawet się nie wywalimy. Lokomotywy są dwie, po obydwóch końcach pociągu rozmieszczone, w równowadze - to jakby sznurek wziął silnie za dwa końce i ruchami jego kierował...

Tak sobie to wytłumaczywszy, z większym spokojem mogłem wpatrywać się w prześliczne widoki i nawet śledzić gwałtowność zakrętów, tym się ubawią jąć. A przezaczny parowóz, co naszego ostatniego wagonu się uczepił i pchał niezmordowanie sapiąc i stękając, stał mi się odtąd po dwakroć drogim i miłym: raz, że bronił nas pielgrzymów przed niechybnym roztrzaskaniem, a powtóre, że mimo swej wielkiej zasługi tak się skromnie ostatniego miejsca trzymał: nasz wagon był mu najmilszy. Naprawdę, że z przyjaznem uczuciem miłości na tego gada patrzałem! A pokazywał mi się ciągle, na każdym prawie zakręcie.

Rozglądałem się i po okolicy. Wioski gdzie niegdzie, to górą to dołem porozstawiane, z kościółkami prawie zawsze, a na ich wieżach nie krzyże, lecz monstrancje. Na szczytach skalnych ponure zamczyska, z terenem, do którego przyrosły, najzupełniej zlane. Gdzie się zdarzy garstka ludzi, tam powitania ręką i zarazem żegnania. Szczep to przecie słowiański, aczkolwiek już zgermanizowany mocno... Podjeżdżamy nad długie, kilkanaście kilometrów ciągnące się, jezioro, po którego przeciwnej stronie leży Ossiak, miejsce pokuty i wiecznego spoczynku Bolesława Śmiałego, króla polskiego, tego co zabił św. Stanisława biskupa...

Villach! Tu schodzimy wszyscy z wagonów i udajemy się do poczekalni dworcowej na przygotowany już obiad. (Śniadanie jedliśmy parę godzin wcześniej w Mürzzuschlag, nie wychodząc z pociągu.) Gdym się posilił, pokusiło mnie samo miasto, chciałem je choć z brzega zwiedzić, więc tak jak byłem, bez kapelusza, a jeno w towarzystwie równych zapatrywań pątnika, idę już ulicą, mijając mieszczan w kapelusikach zielonych z piórami. Z mostu na rzece ukazał mi się widok prześliczny i przeciekawy, gdyż główna ulica miasta jakby wciskała się w olbrzymią górę.

- Nie przebijemy jej czołem - rzekłem do towarzysza - zawracajmy! -

I cóż się okazało? Wyjazd przyspieszono o pół godziny i wystarczyłoby pięć minut jeszcze pochodzić, a już pośpiech na nicby się nie przydał...

Tuż po Villach, granica austriacko-włoska, z celnikami obydwóch krajów, a ci włoscy byli tak drobni, że jedna z pań, wziąwszy ich za przechadzających się po peronie chłopczyków, już już byłaby ich poczęstowała cukierkami! Szczęściem nawoływania nie usłyszeli, albo tylko nie rozumieli.

Po przebyciu granicy, jeszcze dalej góry, przepaście i tunele liczne, ale zaraz odczuwa się odprężenie i jakby zapach niedalekiej już równości terenu. Przy włoskiej stacji Tarvisio na hardej skale pomnik jednego z wodzów niepodległościowych włoskich, Garibaldiego: czarny, na zielonej górze a jasnym cokole, grozi Austrii...

Wieczerza w pociągu, w torebkach. Takie i owakie rzeczy: do zjedzenia (ser szwajcarski, bułki, kawałek kurczątka, winogrona, wino) i jedzenia (widelec Blaszany, kubek papjerowy). Zjechaliśmy już na dolinę. Żyjemy Wenecją. Żal nam tylko, że tego miasta osobliwego, osadzonego na wysepkach, teraz, wśród ciemnego już wieczora, nie zobaczymy. W planie mieliśmy zwiedzanie Wenecji pojutrze, jutro zaś - niedaleko położona Padwa. Jednak w ostatniej chwili zabrzmiał donośny głos ks. prałata Gawliny:

- Halo, halo! Zmiana programu! Jutro zwiedzamy Wenecję, a Padwę potem!

Takie "Halo" przebrzmiało kolejno po wszystkich wagonach i przedziałach.

Stacja Mestre, ostatnia na stałym lądzie. Pociąg wsuwa się teraz na wąziuchny, ledwo jemu wystarczający, a za to na cztery kilometry długi, most i poprzez prawdziwe fale morskie, z jednej i drugiej strony nimi oblany, pędzi do "Królowej Mórz", Wenecji.

Gdy przystanął, serca nam zabiły: żal i strach opuszczać czeluście tego miłego jednak potwora, który nas przez więcej niż dobę we wnętrzu swoim nosił i strzegł i chronił i szczęśliwie tu dowiózł... I cóż on teraz biedaczek osamotniony pocznie?

Ale już wynosić walizy trzeba. I szukać bacznie wózka hotelu "Union". I czuwać nad rzeczami i sobą. Załadowawszy walizę, iść za wózkiem, iść, brzegiem ogromnego kanału, po ciemnej już nocy, a dopadłszy pokoiczku Nr. 51, osiąść w nim i na kolanie, z braku stoliczka, cośkolwiek sobie ponotować...

Ach, tam materiału do opowiadania jeszcze wiele! Przecie Księża Biskupi, to obaj to pojedynczo, raz poraz wagony pątnicze przechodzili, krzepiąc na duchu ojcowskim słowem!...

Ale dość! Ponotować, pomodlić się i pójść - spać.


Na łonie Maryi biedny znajduje przytułek, chory lekarstwo, strapiony pociechę, wątpiący dobrą radę; opuszczony wsparcie.

Św. Tomasz a Kempis

W Alpy

Wjeżdżamy w Alpy! Zdjęcie fotograficzne zrobione z ostatniego wagonu.

Wśród Alp

Wśród Alp. Przodem tor kolejowy.

Wśród Alp

Wśród Alp. Słabo widoczny tor kolejowy biegnie wpierw wiaduktem, a zaraz potem wgłębia się w tunel.

Wśród Alp. Wioska góralska

Wśród Alp. Wioska góralska.

Wśród Alp. Olbrzymi hotel

Wśród Alp. Olbrzymi hotel osadzony na pochyłości góry.

Wśród Alp

Jeszcze wśród Alp.