Przejście przez Ryki

(WRZESIEŃ 1939 r.)

Wplątani w tragiczny korowód posuwających się wozów jechali bez końca na południowy wschód. Na szarych polach, korzystając z wciąż trzymającej się mgły, posuwali się ludzie: to wieśniacy zajęli się jesiennymi zasiewami. Choć jedni giną, ci co ocaleli chcą żyć. Ziarno musi na nowo kiełkować i wytryskać kłosem, - mniejsza o to, czy je zasili zwykły nawóz, czy próchno ludzkie. W jednym miejscu nad szosą zwisało zbocze zoranego pola. Przez to pole szedł właśnie chłop z broną, a obok bosa kobieta, która, idąc, rzucała ziarno mocnym zamachem całego ramienia. Jej twarz wyrażała skupienie i głęboki szacunek dla tego aktu zasiewania nowego życia. Wyglądała w tej chwili, jak matka rodzaju ludzkiego, w której zawzięte przywiązanie do potomstwa zdolne jest pogrzebać najgorętszą miłość do mężczyzny. A gdy jej grube zapylone nogi - bez troski o to po czym stąpają - rozgniatały bryłki ziemi, na skraju olbrzymiego leja po bombie lotniczej, Adam spojrzawszy w głąb leja zobaczył na jego dnie kawał rury od maski i urwaną zczerniałą rękę ludzką. Ogarnęło go przerażenie i coś jakby wstręt. Ale kobieta nie zwolniła kroku, nie spojrzała na jamę, szła dalej i miesiła bosymi nogami tłustą ziemię lubelską.

Adam chcąc oszczędzić konie, nakazał wszystkim swoim żołnierzom zejść z wozów, a sam dla przykładu także zsiadł ze swego wierzchowca. Mgła z wolna się rozwiewała, zbliżało się południe. Samolotów wciąż nie było, ale oni nie przestawali rozglądać się z niepokojem po widnokręgu.

Pierwszy tego dnia groźny nalot rozlegał się w powietrzu, gdy wjeżdżali między domki Ryków. Przejeżdżając dawniej kilkakrotnie przez to miasteczko, Adam pamiętał je zawsze pełne ludzi, gwaru i hałasu, niekończących się interesów i nieprzerwanych targów. Teraz panowała tu groźna cisza. Ogień strawił wszystkie niemal domy i tylko osmolone kominy sterczały ku górze niby tragicznie wzniesione do tronu Allacha ramiona Azji Tuchajbejowicza. Środkowa ulica, którą właśnie jechali, zawalona była tysiącami odłamków poszarpanych przez bomby wozów, sprzętów domowych, porozwalanych domów, powalonych drzew. Jedno z ocalałych drzew było całkiem białe, to wyszarpnięty z rozerwanej przez wybuch poduszki czy pierzyny, osiadł na gałęziach miękki puch.

Pod zwęglanymi i porozbijanymi ścianami domów leżały niezliczone, napuchłe ciała zabitych koni, często zmasakrowane, z pourywanymi nogami, rozwalonymi czaszkami, wywalanymi z brzuchów wnętrznościami, uwikłane w pęki drutu, który zwisał z ledwo jeszcze stojących słupów telegraficznych. Ohydna, słodka woń szybko rozkładających się na upale trupów - woń, która uporczywie prześladowała Adama w czasie całego jego pochodu - ze szczególną siłą emanowała spośród tych ruin. Adama, który jadąc przez to właśnie miasteczko usłyszał nad sobą warkot samolotu, ogarnął nagle straszliwy lęk, że mógłby zostać ciśnięty między te trupy i zmuszony leżeć tu i konać przede-wszystkim nie od razu ale od tej potwornej woni, której znieść nie mogła cała jego natura, od woni szarpiącej nozdrza, oraz ściskającej żołądek jednocześnie uczuciem pustki i obrzydzenia.

Ale samolot miał widocznie zadanie jedynie wywiadowcze, bo pokrążywszy nad szosą, poleciał dalej. Adam przechodził obok ładnego kościoła na wzgórzu i z ulgą stwierdził, że pożar i bombardowanie nie zniszczyły świątyni. Wznosiła wciąż ku górze iglicę swej wieży, szeroko rozsiadła swym masywem na dole, wiotka, subtelna, - rzekłbyś, eteryczna u góry - prawdziwy symbol myśli ludzkiej biegnącej ku Bogu: początkowo mocno związanej z ziemią a potem coraz bardziej się z tego związku wyzwalającej, aż do bolesnej niemal ekstazy. Adam zatrzymał konia, zdjął furażerkę. Miał wrażenie, że kościół mówi do niego swym spokojem.

Na skraju miasteczka, a raczej na skraju tego co było poprzednio miasteczkiem, inny obraz wywołał jego podziw: wśród największej ruiny, otoczona szczątkami rozbitych i spalonych domów, stała mała drewniana chatka, uboga komórka, zaledwie godna miana chaty. To, że była cała, to, że nie pożarły jej płomienie, które strawiły całe miasteczko, zakrawałoby na niepodobieństwo, gdyby nie było rzeczywistością. Nawet szyby pozostały w oknach i tylko jakaś jedna mała szybka została wybita. Adam podziwiał cudownie ocalały domek, gdy nagle zobaczył, że na jego drzwiach był przybity obrazek kolorowy przedstawiający świętą Teresę. Widać Mała Karmelitanka dobrze strzegła powierzonego jej opiece domostwa. I wtedy Adamowi stanęło wyraźnie przed oczyma to, o czym sam tak niedawno pisał: że czyż to nie jest rzeczą zastanawiającą ten szybki rozwój kultu najmłodszej z sióstr Martin. Święta Teresa w kilka zaledwie lat po swojej kanonizacji, podbiła cały świat. Jej obrazy stoją dziś na wszystkich ołtarzach. Jej "mała ścieżynka" stała się zrębem społecznej nauki wielkiego papieża. Jej cicha ofiara jest wzorem najodpowiedniejszym dla współczesnego momentu powszechnego zamieszania i zgiełku.

(Fragment powieści "Szata godowa")