Styczeń roku 1945.
Znękany do ostateczności człowiek nie ma już sił.
Walki ucichły na wielkim froncie, powstanie zagasło. Słychać jeno detonacje wybuchów i widać łuny pożarów nad bezbronnym miastem, nad którym pastwi się szatańska moc. Niezwyciężona moc - myśli człowiek, w którym dogasa reszta nadziei, że jednak będzie jakieś "jutro".
Żarliwa modlitwa o wyzwolenie przeistacza się w akt poddania:
Jeśli taka jest wola Twoja Panie...
I właśnie wtedy, u kresu nędzy ludzkiej, w jaką wpędził nas wróg, niby huragan zerwały się przyczajone u progu stolicy siły, by zwycięskim pochodem zmieść "niezwyciężonych".
Sic transit gloria mundi[1].
Pamiętam było to na dalekiej wsi.
W stodółce magazyn amunicji do ciężkich dział polowych, porzucony ostatniej nocy przez cofającą się armię niemiecką. Opodal niemiecki czołg odszczekujący się w stronę lasku i sowieckie samoloty nalatujące co chwila na linię frontu. Gwałtowne wstrząsy wybuchów bomb przerażają kobiety i dzieci. Skupione w kącie izby mówią: "Kto się w opiekę..." i "Pod Twoją obronę..." Nikłe postacie tyralierki niemieckiej rozwiewają się w polu.
Gospodarze wypatrują pierwszych patroli sowieckich z lasku.
Jak zjawa staje pośród zbitej w izbie gromady gospodarz z sąsiedniej wsi.
Już są - radość bije z jego twarzy. - Widziałem ich rozmawiałem.
- Jak to puścili pana tu, pozwolili iść w stronę Niemców?
Jak pan się nie bał, jak pan przeszedł pośród kul, pocisków i bomb?
- At co Pan Bóg przeznaczy, to go i tak nie minie, a oni - pewno, że pozwolili. Co im tam, oni się niczego nie boją, zobaczycie jak idą, niby na sianokosy.
Na dachu stodoły dwu obserwatorów niemieckich, a tamci już idą.
- Idą, już idą! - woła ktoś od okna widać dwóch, idą tu do nas.
Czekamy. Nie wierzymy jeszcze. Czyż doprawdy zobaczymy żołnierzy z bronią w ręku i nie w niemieckich mundurach?
A oni już wchodzą. Dwaj młodzi, roześmiani chłopcy. Pozdrawiają zbitą w chacie ciżbę ludzi. Nie szukają Niemców, nie pytają nawet o nich. Siadają ufnie pośród nas i uspakajają.
- Nie bójcie się. To już nasze działa, to już śmierć dla nich, ale nie dla was.
Słuchamy dzień; słuchamy noc jak cichną huki armat.
Modlitwa z błagalnej stała się dziękczynną.
- "Panie, zechciałeś nas wyzwolić, jeszcze tu na ziemi, o dzięki Ci za to! Maryjo bądź pochwalona!"
- Czy można wracać?
Tak niech każdy idzie do własnego domu.
W siarczyste mrozy, poprzez śnieżne zawieje, poprzez drogi kopne i szosy zagubione wśród bieli pól, poprzez śniegi stycznia 1945 roku i roztopy lutego ciągną nieprzerwane karawany nędzarzy jucznych tobołami. Podarte obuwie pełne rozmokłego śniegu, zgarbione plecy brzemienne dobytkiem całym jaki mają. Wloką się głodni i wyczerpani, by przybyć u kresu sił do Warszawy.
Nieliczne grupy mijają ich z przeciwka,
- Po co tam idziecie? Tam już nic nie ma.
[19]- Jest Warszawa.
- Nie ma jej.
Więc idą na mogiłę miasta.
Upiór stolicy martwy, zesztywniały, potworny w swoim okaleczeniu zda się przez wieki straszyć będzie świat ułudnym zwidem miasta. Nie ma ani jednego domu.
Tak dosłownie w styczniu 1945 roku nie ma w Warszawie ani jednego domu, który by mógł dać schronienie człowiekowi.
Poprzez wysoko gruzem zawalone ulice, wciskają się dziwne, nędzne stwory, które były kiedyś ludźmi, w podwórza swoich domów.
Nie ma po co. Klatka schodowa wiodąca do mieszkań zarwana. Zwęglone oczodoły okien, zwęglone wnętrze aż po tynk i strop.
Nie ma nic.
A jednak.
Nieprawda, że nie ma nic, nieprawda, że tu jeno martwota i głusza, nieprawda, że nikt nie został i nic nie ocalało.
Pośrodku zasypanego gruzem podwórza, na tle rozdartej bombą oficyny, w obramowaniu wypalonych skrzydeł kamienicy, postać Maryi Niepokalanej w kapliczce rozbitej rozkłada pełne łask dłonie.
- Czego tu strzeżesz Matko Boża? - pyta bezdomny wędrowiec, usuwając się na kolana.
- Twojego domu.
- Nie masz go tu przecie.
- A ja ci mówię, że jest.
I stało się, że domy nasze pod strażą Maryi i Boskiego Jej Syna zmartwychwstają.
Dzisiaj Warszawa kipi życiem. Dnie są pełne pracy, twórczego pośpiechu, gwaru tłumów, bogactwa wielobarwnych wystaw.
Noce pełne światła, światła upragnionego, światła wytęsknionego w beznadziejnie długie i nieskończenie ciężkie mroki wojny, w których czaiła się zawsze śmierć!
[1] Tak przemija chwała świata.