Pierwsza lekcja

Od kilku dni pogoda była piękna, jak rzadko. Wcale nie dałoby się wyczuć nadchodzącej już szybkimi krokami jesieni w upalnym gradzie promieni sypiących się z rozżarzonego nieba, w barwnych strojach ludzi przewalających się tłumnie ulicami miasta, w bujnej zieleni listowia rozłożystych drzew obok położonego parku.

Ale jednocześnie nie opodal stała kwiaciarka sprzedając astry, typowy kwiat jesieni, powietrzem fruwały nitki pierwsze babiego lata, przede wszystkim zaś o jesieni świadczyły dawno już nie widziane w takiej masie tłumy dzieci i młodzieży, Z teczkami pod pachą albo tornistrami na ramionach przewalały się ulicami, tłoczyły w tramwajach, znikały wreszcie w szeroko pootwieranych podwojach gmachów szkolnych.

Pierwsze dni września. Początek nowego roku szkolnego - najpewniejszy, niezawodny znak, że lato już minęło, że oto jesień się zbliża.

Twarze młodzieży rumiane, czerstwe, częstokroć obficie upstrzone plamami piegów, mówiących o nadmiernym obcowaniu z promieniami słonecznymi. Ruchy żwawe, szybkie, pełne nabytej w obcowaniu z naturą prężności.

W odnowionych korytarzach szkolnych, w jasnych, ozłoconych słońcem klasach, gwar, ruch i jazgot taki jak zawsze, od wieków, w każdej ze szkół.

Młodość ma swoje prawa, musi się wyszumieć, musi wykrzyczeć, wyhasać, aby potem zdobyć się na wysiłek intensywnego wchłaniania nowej wiedzy.

Janek wtłacza się wraz z innymi w wąskie na dziesięć ciał, jednocześnie usiłujących się nimi przecisnąć, drzwi klasy. Wchodząc, zerknął jeszcze z dumą na tabliczkę nad drzwiami - IXa.

- Tak, już dziewiąta, jak to dobrze, że przeszedłem z dobrym wynikiem, że nie zostałem, jak kilku z kolegów, na drugi rok. To by się dopiero rodzice zmartwili... I wakacji nie miałbym na pewno za karę tak przyjemnych, jak miałem - przelatywało przez myśl chłopca.

Ale już coś innego zaprzątało jego uwagę. Stasiek Pętka, wieczny łobuz, pchnął mu sójkę w bok i uskoczył szybko między ławki. Rzucił się za nim w pogoń...

Dokazywali i szaleli wszyscy. Do rozpoczęcia lekcji brakowało jeszcze dziesięciu minut. Można było wygadać się i wyskakać do woli.

Opalone, roześmiane twarze. Zmężniałe postaci. Zadzierżyste, groźne spojrzenia. A nad tym wszystkim śmiech, zdrowy, radosny śmiech młodości. Śmiech, który zdobywa świat. Bo cóż na nim być może wdzięczniejszego i bardziej radosnego nad śmiech młodości?...

[283]Znali się ze sobą prawie wszyscy. Od kilku lat już tak razem spotykali się co roku w następnej klasie. Co roku starsi, mądrzejsi, bardziej poważni, ale zawsze jeszcze młodzi.

Tylko paru było obcych, nieznanych. Dwóch z nich przybyło tutaj wraz ze swymi rodzicami z innych miast. Już zdołali się zbliżyć do rozhukanej gromady, czuli się z nimi jednym.

Pozostała trójka obcych siedziała w ostatniej ławce spokojna, nie biorąc udziału W ogólnej zabawie. Szeptali wciąż coś tylko do siebie. To byli drugoroczni, za złe wyniki w nauce musieli powtarzać dziewiątą klasę.

Uważny obserwator dostrzegłby w ich spojrzeniach ciekawe odbicie uczuć, z jakimi spoglądali na współkolegów brykających ile wlezie. W spojrzeniach tych było nieco pogardy dla "szczeniaków", młodszych średnio o rok od nich, ale było też, i to znacznie głębsze od uczucia pierwszego, - uczucie jakiegoś wstydu. Pierwszym maskowali tylko swe nieco niewyraźne miny, drugie było już szczere.

No bo jakże się tutaj nie wstydzić, skoro się musi zimować ponownie w tej samej klasie razem z tymi chłopcami, których rok temu traktowało się jeszcze pobłażliwie jako "smarkaczy z ósmej", skoro przez lenistwo, przez brak zapału do nauki trzeba teraz znosić ironiczne spojrzenia tychże smarkaczy.

Najbardziej przykro było Jurkowi Paprockiemu. Wiedział to dobrze, że sam był winien sytuacji, w jakiej się znalazł. Przecie na początku ubiegłego roku szkolnego uczył się dobrze, nie miał żadnych ocen niedostatecznych, stawiano go nieraz w szkole za przykład. Dopiero potem...

Oparł głowę o kant ławki, zastanawiał się po raz któryś, jak to właściwie się stało... Tak, chyba od zaprzyjaźnienia z Frankiem.

Stanęła mu przed oczyma duża, okrągła twarz Franka z grzywiastymi włosami na głowie. Franek był opóźniony o parę lat w swych studiach. Trzy razy powtarzał już tę samą klasę. Był synem zamożnego kupca. Ojciec specjalnie nie przejmował się złymi postępami syna. "Aby tylko dobrze sobie dał radę w życiu" - mawiał. - "To najważniejsze. Szkoła to już dalsza sprawa". Nic dziwnego, że Franek przejął te same poglądy od ojca. Ba, udoskonalił je nawet, Uznał bowiem, że szkoła to już nie tylko dalsza sprawa, ale rzecz nawet całkiem niepotrzebna, do której nie wiadomo po co w ogóle ludzi zmuszają. Grunt to spryt życiowy.

I ten to spryt Franek w sobie wyrabiał. Jak podejść ojca i wyłudzić od niego pieniądze, jak oszukać nauczycieli i usprawiedliwić nieobecność na lekcjach, jak zrobić komuś złośliwą psotę, jak...

- Ech - westchnął Jurek - co tam wspominać. I tak złego już się nie odrobi. Chwała Bogu, że przynajmniej Franka tutaj już nie ma. Wyjechał wraz z ojcem.

Jurek dopiero w czasie wakacji, po rozstaniu z Frankiem, uświadomił sobie, jak był naiwny, pozwalając sobie, by imponował mu Franek, chłopak w gruncie głupi i pyszałek mało inteligentny i zepsuty. Szkoda, że tak późno... Bo przedtem Franek wydawał mu się uosobieniem dojrzałości i rozwagi. Imponował mu swym lekceważeniem spraw szkolnych, umiejętnością "wyłgania się" z każdej drażliwej sytuacji itp. Chodził czas jakiś za nim jak cień. Nawet zasmakowało mu takie cygańskie życie. Franek miał zawsze pieniądze, kupował cukierki i lody, wieczorami zapraszał do kina...

Pamięta, jak przyniósł do domu z końcem roku wiadomość, że pozostał na drugi rok w tej samej klasie. Matka nic nie mówiła, nie wyrzekała. Siadła sobie tylko po cichu gdzieś w kącie i zapłakała gorzko ... Nie zapalał lampy. Półmrok gęstniał w pokoju. Tym boleśniej wrażały mu się w serce dochodzące z kąta westchnienia i pochlipywanie matki.

Wtedy dopiero zrozumiał swój błąd. Zrozumiał, jaką krzywdę wyrządził sobie samemu i matce, tej matce, która po śmierci ojca w powstaniu warszawskim sama troszczyła się o wychowanie jedynaka, od ust sobie nieraz odbierając... A on tak się jej wywdzięczył...

Westchnął ciężko.

Siedzący obok kolega trącił go w bok.

- Jurek, co ci to? Wyglądasz jakbyś chciał czegoś beczeć?

Z trudem spróbował się uśmiechnąć.

- E, nic, zmęczony jestem, wczoraj późno spać poszedłem...

Sąsiad nic nie odpowiedział, wzruszył tylko powątpiewająco ramionami.

Jurek wstał, poszedł między ławkami. W głowę uderzyła go rzucona z rozmachem papierowa kula. Obejrzał się. W drugim końcu klasy stał na ławce mały blondynek, ze śmiechem spoglądał na Jurka.

[284]Pogroził mu tylko dłonią a potem zaśmiał się szeroko, pochylił, podniósł kulę i z rozmachem odrzucił ją w stronę blondynka. Przyszło mu na myśl, że w tym roku musi się poprawić, musi wynagrodzić matce uczyniony jej ból. Zostanie przodownikiem nauki. Tak!

To postanowienie wprawiło go w tak doskonały humor. Wpadł w czeredę kolegów, mocował się z nimi, gonił po ławkach, rzucał kulami, śmiał się wesoło, radośnie.

W pewnym momencie chłopak stojący najbliżej drzwi zawył przeraźliwym głosem:

- Uwaga! Belfer!...

Wszyscy zaprzestali zabawy, z rozmachem, potrącając się wzajemnie, wskakiwali do ławek, jeszcze milcząco kuksali się w boki, kłócąc się o miejsca. Zapadła cisza.

Do klasy wszedł profesor gimnastyk. Miał on być tegorocznym wychowawcą dziewiątej klasy. Powstali z niesamowitym szurgotem. Chórem wyskandowali odpowiedź na powitanie profesora.

Wychowawca zapoznawał się z uczniami. Wywoływał nazwiska, przyglądał się bacznie swoim wychowankom, zamieniał z każdym po kila słów.

Przyszła kolej i na Jurka. Zawstydzony podszedł do stolika profesorskiego.

- No co, zimujesz brachu? - wesoło zapytał profesor.

Jurek zawstydził się jeszcze bardziej.

- Pierwszy i ostatni raz, panie profesorze! - odpowiedział nieśmiało

- Jesteś pewien? To dobrze! - poważnie tym razem odpowiedział wychowawca.

Lekcja powoli toczyła się dalej. Za oknami klasy raźnie ćwierkały wróble, gałęzie drzewa przy silniejszych podmuchach wiatru przybliżały się prawie aż do szyb, jakby ciekawe zajrzeć, co to takiego w klasie się dzieje.

Zaczynał się nowy rok szkolny.