Ojciec Kolbe
Rycerz Niepokalanej 8/1946, grafiki do artykułu: Ojciec Kolbe, s. 216-217

Opisy zdjęć powyżej: [z lewej] Ojciec Kolbe [z prawej] Figurka Matki Bożej wewnątrz Niepokalanowa. Często lubił się przy Niej modlić O. Maksymilian


Dokończenie

Ojciec Kolbe uśmiecha się, bo jest mądry ową mądrością serca, które wie bardzo dobrze, że by dojść do tamtych drzwi z czarną zasłoną, nie trzeba brodzić przez piekło. O nie!... Ojciec Kolbe wie, że do tych drzwi można dojść podobnie jak dziecko idące po łące, że można się podobnie uśmiechać. Jak uśmiecha się owe dziecko. I wie jeszcze więcej!... Że za tymi drzwiami z czarnej zasłony czeka jego ogromnie błękitne szczęście, szczęście tak wielkie, że w ludzkim języku nie masz słowa proroków Bożych i widzenia świętych Pańskich i zamyślenia Ojców Kościoła, - wszystko to podobne do niezdarnego bełkotu niemowląt. Jedynie serce ludzkie, znowu to pozornie ogromnie głupiutkie serce ludzkie przeczuwa, co człeka zdrożonego czeka za tamtą czarną zasłoną.

Serce Ojca Kolbe nie przeczuwa, lecz wie, na pewno wie. Wszak ono podobne do serca dziecka małego, co przez łąkę idzie uśmiechnięte, boć na jej skraju, na białej drodze matka jego stoi i czeka.

Serce Ojca Kolbe na pewno więc wie, że za czarną zasłoną czeka go Matka Najświętsza Niepokalana, uśmiechnięta, miłosiernie patrząca na swego biedaczynę, co do Niej przez całe swe pracowite życie wędrował, od jednego krańca ziemi po jej drugi kraniec.

Słońce już teraz nie jest dopustem Boskim, lecz gorejącym hymnem na cześć Matki Najświętszej Niepokalanej. Nawet sam "krwawy kapo" Krott już mu nie jest krwawym kapem, lecz biednym, nędznym, zabłąkanym człowiekiem, godnym współczucia i miłości. Cóż z tego, że przez dwa tygodnie usiłował go "wykończyć"? że przez dwa tygodnie znęcał się nad nim, że kładł mu osobiście trzy razy większy ciężar na barki lub do taczek i zmuszał go biciem do biegu tam i z powrotem. To wszystko nic. To wszystko ogromnie śmieszne i małe. I cóż z tego, że w ostatnim dniu drugiego tygodnia Ojciec Kolbe upadł pod ciężarem i że "krwawy kapo" Krott skopał go na ziemi, że połamał drąg na nim, że go w końcu kazał położyć przez pień i najsilniejszym ze swoich pomocników kazał bić, bić, i bić, aż do ostatka. I że potem omdlałego kazał zawlec w bagnisko, nakryć kupą gałęzi i czekać jego skonu do wieczora. To wszystko nic!... Widać, "krwawy kapo" Krott, zbrodniarz zawodowy w życiu na wolności, cierpiał na niemoc, która go przyprawiała o obłęd. Cierpiał bez ochyby na kompleks niższości, a którego świadomość urastała w nim do bolesnego, strasznego szaleństwa na widok spokojnych, cichych, łagodnych a jednak tak bardzo mocnych oczu Ojca Kolbe.

- Muszę tego przeklętego klechę wykończyć!... - postanawiał tylekroć, ile razy spotkał się z jego dziwnymi oczami. Nie mógł znieść ich spojrzenia. On je musi zgasić, bo inaczej oszaleje!... Lecz za to swe pognębienie musi się zemścić. W taki sposób, żeby powolne konanie Ojca Kolbe, konanie odmierzane z godziny na godzinę, potrafiło wypełnić w nim ową potworną pustkę, czarną pustkę, w której widział się nędznym robakiem, opuszczonym przez wszystkich, przeklętym przez ludzi i przez Boga!...

Ojciec Kolbe nie skonał w bagnisku pod gałęziami. Gdy koledzy nieśli go do obozu, "krwawy kapo" Krott szedł obok i sycił się swym zwycięstwem. Boć oto wloką już żywego trupa, który jutro, pojutrze skona! a wraz z nim skonają może jego oczy!...

Ojciec Kolbe uśmiecha się do tych dziwnych wspomnień i patrzy na nie, jak na żmudną drogę, wiodącą go do Matki Najświętszej Niepokalanej. O tak, przewędrował cały świat od jednego krańca jego po drugi kraniec, od polskiego Niepokalanowa aż do Niepokalanowa w Japonii, lecz droga to była prosta, łagodna, biała. Ten ostatni jej odcinek, wiodący przez oświęcimski obóz, wydawałby się komuś najtrudniejszy. Ojcu Kolbe nie wydaje się najtrudniejszy, przeciwnie! Stromy, bo stromy, kamienisty i skwarny, bezwodny i bolesny, lecz jakżeż radosny!

Ojciec Kolbe przechodzi na rewirze zapalenie płuc. Piękne to były chwile!... W gorączkowych majaczeniach patrzał w ogromnie błękitne i ogromnie dobre oczy swej umiłowanej Matki Niebieskiej! Potem nastąpił powrót na ziemię, gorączka powoli łagodniała a chorzy naokoło byli przecież tak bardzo nieszczęśliwi. Ich chore serca i chore dusze może jedynie słowo Boże uzdrowić. Szafarzy więc tym błękitnym słowem Bożym po królewsku, a tamci słuchają jakby im się wierzyć nie chciało. O, Boże, tak temu jest?... O tak, nie inaczej!... A cięży ci grzech, przyjdź, bracie najmilszy, do spowiedzi, do mnie, do łóżka, bo ruszać się jeszcze nie mogę... Lecz tak, by cię nikt nie widział!... Są nieszczęśliwi ludzie, doniosą, żeby się przychlebić, jak obity pies łaskę swego pana łaszeniem pragnie pozyskać, i "wykończą" cię . Ukradkiem więc podchodź do mnie, udawaj, że mi opowiadasz o swoich najbliższych na przykład, swoim ostatnim liście od rodziny, a tymczasem kajaj się i wyszeptuj swoje grzechy...

- A przede wszystkim wierz mocno w opiekę Matki Najświętszej Niepokalanej! - przemawiał długo i z miłością.

Oto już schodzą "komanda" z pracy, ustawiają się blokami na placu apelowym. Wszyscy patrzą ze współczuciem na swych towarzyszy z bloku 12. Od rana przecież stoją. Za ich szeregiem ogromny już zwał trupów i dogorywających. Rzucani są na kupę, jak wory z piaskiem. Nic dziwnego przecież, wszak blok 12, to sami inwalidzi i rekonwalescenci, skazani tylko na pół racji normalnego wyżywienia w obozie.

Wszyscy patrzą więc ze współczuciem na kolegów z bloku 12 i z przerażeniem na krwawe pokłosie całego dnia, zastygłe już w męce lub konające poza szeregiem. A zbiegłego kolegi jeszcze widać nie ujęto!... Co teraz będzie?... O, Chryste Boże!

Odbył się apel wieczorny, blokowi zdali stan liczebny swych bloków, wszyscy stoją w milczeniu i czekają.

Nareszcie!...

Od gromady podoficerów esmańskich odłącza się komendant obozu Fritsch. I w towarzystwie Raportführera Palitscha i kilku żołnierzy esmańskich podchodzi do bloku 12. Powoli, spokojnie. Czuje na sobie spojrzenie tysiąca ludzi, spojrzenia przerażone i wyczuwa radość, taką szatańską radość. Cóż to bowiem za boskie przeżycie czuć się w takiej chwili jedynym panem tamtego robactwa!... Pieniądz nie daje tej rozkoszy, nawet kobieta nie daje tej rozkoszy, ile rozkoszy daje ta świadomość przewagi nad tłumem ludzi o przerażonych sercach, zepchniętych na ostatnie dno nędzy i nicości. Oto moja jedna myśl, oto jedno moje słowo, a patrzeć mogę z wyżyn na deptane życie ludzkie!...

Stanął przed szeregiem z bloku 12, wsunął lewą dłoń za pas i wycedził przez żeby: - ponieważ zbiegły więzień nie został ujęty, przeto 10 więźniów z bloku 12 idzie na śmierć w bunkrze głodowym!... Za karę jako przestroga na przyszłość!

A więc jednak!...

Tysiące ludzi na placu apelowym zamarło w milczeniu. Słychać tylko przyspieszone oddechy i ten łomot serc przerażonych, a Komendant Fritsch podchodzi do pierwszego rzędu i lekkim, nieznacznym ruchem wskazuje upatrzonego, czyni to tak sobie od niechcenia. Pierwszemu rzędowi każe posunąć się o trzy kroki naprzód, szuka w drugim rzędzie. Znowu na jednego wskazał. Potem w trzecim i w czwartym i w następnych rzędach. Raportführer Palitsch zapisuje skwapliwie skazanych na śmierć. A Fritsch wędruje powoli od rzędu do rzędu i pasie się widokiem nieprzytomnych oczu, syci się trwogą ludzką.

- Wszyscy wybrani wystąpić i ustawić się na końcu szeregu! - pada znowu komenda.

Z szeregu wychodzą ludzie załamani, młodsi i starsi, patrzący niewierzącymi oczami na swych kolegów, szepcący święte słowa, a parszywy, potworny lęk dławi ich serca, tłumi oddech, myśli przemienia w spiętrzony niemy krzyk...

Los padł na sąsiada Ojca Kolbe.

- O Jezusie święty!... jęczy szeptem. - Na śmierć głodową!... A tam żona i dzieci... czekają mnie... Boże, Boże ratuj!...

Ojciec Kolbe przeżywa tak bardzo mękę swego sąsiada. Popatrzył mu w oczy i postanowił. Występuje zdecydowany z szeregu i zmierza w kierunku komendanta Fritscha.

Was ist los! - krzyczy Raportfuhrer, chcąc go zmusić do powrotu. Ojciec Kolbe dochodzi do Fritscha i spokojnym, mocnym głosem mówi:

- Chcę pójść na śmierć za mego sąsiada. Proszę mnie przeznaczyć na jego miejsce.

Cały obóz staje na palce, patrzy zdumiony na tę scenę.

- To Ojciec Kolbe!... To Ojciec Kolbe zgłasza się ochotniczo na śmierć za swego współtowarzysza - leci szeptem w tłumie.

Zaskoczony komendant oniemiał. Mierzy go niewierzącymi oczami, chwilę coś waży w myślach, potem opanowuje się i rzuca chłodne pytanie:

- Twój zawód?

- Ksiądz katolicki.

- Dlaczego chcesz pójść za tamtego?

- On jest więcej potrzebny swojej rodzinie, aniżeli ja komukolwiek.

Komendant wciąż jeszcze nie wierzy. I znowu się zamyślił, boć trudno mu zrozumieć tego dziwnego człowieka. Coś łamie się w nim, coś wali z łoskotem... Opanował się.

- Zgadzam się! - rzuca z wysiłkiem, lecz z ulgą.

Ojciec Kolbe idzie za ostatnie rzędy bloku 12, staje do gromady skazańców, odsyła swego sąsiada do szeregu, a patrząc teraz na tysięczne tłumy swych współtowarzyszy, uśmiecha się do nich spokojnie.

Żołnierz esmański odprowadza wszystkich do podziemnego bunkra na śmierć głodową.

Ojciec Kolbe zaś odmawia z uśmiechem modlitwę za konających, za swych współtowarzyszy i za siebie.