O zmierzchu

Historia ta jest prawdziwa. Ma może pewne luki, lecz autor opisuje ją tak jak zdołał połączyć w całość luźne szczegóły, zasłyszane lub - na początku i na końcu tego obrazka - zaobserwowane. Ze względów zrozumiałych, nie może wymienić nazwisk i opisać niektórych szczegółów, które są jednak w posiadaniu Redakcji.

Byli młodym małżeństwem. On, technik z zawodu, pracował w jednym z zakładów przemysłowych w S... Zarabiał dość dobrze, ale - mimo to - zawsze im brakowało pieniędzy. Żyli na szerokiej stopie, a to pociągało oczywiście za sobą mnóstwo wydatków. Snobizm ich jednak nie pozwalał na skromniejszy tryb życia. Musieli błyszczeć, musieli imponować ludziom - choćby za cenę zaciąganych wszędzie długów. Byli przy tym tak pewni swojej pozycji, że nie zdawali sobie sprawy, iż naokół podśmiewają się z nich; szczególnie bawiło ludzi ich tytułowanie się "inżynierostwem". Byłem wtedy jeszcze małym chłopcem, lecz pamiętam dobrze te szydercze uśmiechy, trącania się i mrugania, ilekroć przechodzili ulicą z zawsze wyniosłymi minami.

Tuż przed wojną światową w końcu roku 1913 w początkach 1914 wyjechali do Rosji.

W czasie wojny i największego nasilenia rewolucji, wieści z Rosji nadchodziły bardzo skąpe. Pierwsza wiadomość była pomyślna - z materialistycznego punktu widzenia. Technik pracował w zagłębiu donieckim; zarabiał podobno bardzo dobrze, na pewno bowiem wstąpił do partii komunistycznej. Małżeństwo na swój sposób używało życia bawiąc się w nocnych lokalach i przyjmując mnóstwo gości spośród miejscowych dygnitarzy sowieckich. Błyszczało jak przed laty, jednakże świetniejszym blaskiem: nikt nie śmiałby z nich pokpiwać. Snobizm ich - rzecz na pozór dziwna - święcił podówczas największe triumfy.

Przed wyjazdem do Rosji mieli jedno dziecko; w Sowietach urodziło się drugie. Opiekowała się nimi niania - podobno mongołka - mama bowiem nie miała na to czasu...

Mniej więcej w dwa lata później nadeszła wiadomość, że technik umarł nagle. Nie wiem, co było powodem jego śmierci: nieszczęśliwy wypadek, zakaźna choroba, ukryta wada serca, czy też - co najbardziej prawdopodobne - "likwidacja" ze strony ówczesnej Czeki. Faktem pozostało, że nie żył.

Małżonkowie kochali się bardzo, cios więc, jaki przeżyła młoda kobieta, musiał być ciężki. Nie na tyle wszakże, by nie pocieszyła się wkrótce w towarzystwie kolegi męża, który zamierzał się z nią zarejestrować. (Jest to rodzaj cywilnego małżeństwa sowieckiego, które można jednak zerwać [w] każdej chwili.) Zapomniałem poprzednio nadmienić, że wdowa była piękną kobietą; dla większości mężczyzn jest to zupełnie dostateczny powód do ożenku.

Do małżeństwa tego nie doszło jednak, wdowa bowiem, gotując coś pewnego przedpołudnia na maszynce benzynowej, spowodowała przez nieostrożność wybuch.

Skutki były straszne. Rozerwany w kawałki rezerwoar poranił jej twarz, uszkadzając oko i przecinając policzek od oka poprzez usta aż do brody. Nieszczęsna kobieta uległa nadto ciężkim poparzeniom od płonącej benzyny. "Wielka miłość" technika ostygła od razu: poparzenia i szeroka, czerwona blizna przez całą długość twarzy przekreśliła na zawsze urodę wdowy. Prawdopodobnie - jak to zwykle bywa - nie tylko ów technik odsunął się od biednej kobiety, lecz także wszyscy czerwoni "przyjaciele" i znajomi, pozostała z dwojgiem dzieci bez żadnych środków do życia. Wiadomości o jej losach znów urwały się na kilka lat.

Pewnego dnia przyjechał z Sowietów stary robotnik - reemigrant. Znał on rodzinę technika i opowiadał o losach wdowy, z którą zetknął się niedawno.

Jakże ciężkie miała życie! Młodszy syn umarł wkrótce z wycieńczenia, spowodowanego niedostatecznym odżywianiem. Matka ze starszym dzieckiem długi czas przymierała głodem, nim udało się jej znaleźć pracę w przetwórni tytoniu. Była to ciężka i licho wynagradzana praca. Później pracowała przy wyrobie wędlin w jakiejś rzeźni. Wreszcie trzecie miejsce, jeszcze lepiej płatne, otrzymała w fabryce amunicji. Blisko rok pracowała tam wdowa i zebrawszy nieco oszczędności mogła wreszcie przystąpić do realizacji od dawna zamierzonego planu powrotu do kraju, za którym tęskniła coraz więcej.

Ów stary robotnik-reemigrant, pracujący w tym samym oddziale fabryki amunicji co wdowa, powrócił do Polski wcześniej; wdowa miała zamiar powrócić wkrótce po nim.

W dni powszednie, w godzinach gdy nie ma nabożeństwa, a kościoły są puste - świątynie mają specjalny urok. Żyje tu myśl o Bogu, bardzo intensywna w zupełnej ciszy. Dookoła przewalają się mętne fale życia, tętni - jakże bezwzględna czasem! - walka o byt, słychać śmiech, płacz i klątwy - tu jest spokój. Wyzwolona ze szczupłych ram dnia codziennego podąża myśl szlakiem wieczności, w nieogarniony rozumem wszechświat, jakże małym staje się wtedy człowiek! Pyłkiem, atomem, zdążającym swoją wąską ścieżką, na której końcu stoi śmierć, meta doczesnych radości i cierpień.

Pewnego dnia było to jesienią 1935 roku, wstąpiłem przed wieczorem do kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Na ulicach było jeszcze widno, lecz w kościele zapadał już z wolna zmierzch, kładąc się mrokiem wzdłuż ścian i kolumn. Nie było nikogo; kroki moje, choć ciche, rozbrzmiewały donośnie, budząc echa wśród mrocznych sklepień. Zazwyczaj siadałem w jednej z ławek, stojących w nawie głównej. Czekałem chwilę aż opadną ze mnie wszystkie myśli, związane ze światem, z którego przychodziłem, i pogrążałem się w zadumę o świecie ducha. Czasem jednak obchodziłem świątynię, oglądając w różnych oświetleniach, zależnie od pory dnia i roku, poszczególne fragmenty polichromii pędzla Tetmajera i Uziębły. Pogłębiający się z wolna mrok wydobywał z nich najbardziej wstrząsające efekty, pełne skupiającej się mocy, bijącej w duszę świadomością małości i przemijalności człowieka. Jakże pragnąłem nieraz , aby w taki jesienny zmierzch znalazł się tu, w kościele, obok mnie prefekt mego dzieciństwa, ks. Grzeliński, którego świątobliwa twarz i mądre oczy nawiedzały mnie tylekroć w chwilach zwątpienia! Szlibyśmy razem, od malowidła do malowidła, aż mrok stałby się zupełny i czarny całunem spowił wszystko dokoła. Niestety, nie było starego kapłana, lecz widocznie w owej godzinie myśli nasze biegły jednym szlakiem, bo czułem jego obecność, kojącą i darzącą spokojem.

Zatrzymałem się przed stopniami, wiodącymi do prezbiterium - i drgnąłem lekko. Nie byłem sam. Na stopniach klęczała jakaś starsza kobieta, z oczami utkwionymi w wielki obraz Matki Bożej.

Po długiej chwili kobieta powstała z klęczek. Oczy jej utkwiły w mojej twarzy i wtedy poznałem ją: była to nieszczęsna wdowa po techniku. A więc - jak słusznie utrzymywał stary reemigrant - powróciła z Rosji. I powróciła właśnie tu, do Sosnowca, gdzie kiedyś... Czy była to pokuta?...

Wyszła z kościoła, a mnie ciągnęło coś, aby podążyć za nią. Przeszła kilka ulic i uliczek, aby zatrzymać się przed małym, bardzo już starym domkiem, oddzielonym od ulicy skrawkiem ogródka. Na schodkach, wiodących do drzwi wejściowych, siedziała stara, zgarbiona babinka - żebraczka. dobrze mi znana z widzenia. Na widok wdowy powstała i chciała objąć ją za nogi, lecz kobieta przycisnęła ją do siebie ruchem bezmiernej dobroci.

- Nie, nie... - rzekła miękkim głosem.

- Ja wiem...

Zniknęły niebawem obie we wnętrzu domku.

Stałem przez czas jakiś nieopodal, patrząc w okna, które zajaśniały światłem. Odchodziłem potem z uczuciem, że zetknąłem się z istotą, która godna była czci, lecz nazajutrz dopiero dowiedziałem się - jak bardzo.

Wdowa wróciła z Rosji - sama: syn zmarł nagle, równie bodaj tajemniczo jak ojciec. Jakichże uczuć musiała wówczas doznawać biedna matka!

Szyła teraz wykwintne suknie dla modnych dam. Nieraz do późna w noc strudzona, jej przedwcześnie osiwiała głowa pochylała się nad maszyną, byle zarobić więcej pieniędzy - dla biednych, którzy garnęli się do niej zewsząd. Karmiła ich, odziewała, pielęgnowała w chorobie, dawała im nocleg. A sama? Sama żyła mniej niż skromnie; dni schodziły jej na pracy, miłosierdziu i modlitwie.

Gdzież się podziała dawna pyszna i zarozumiała "pani inżynierowa"?... Nie łatwo się wzruszam, poznawszy jednak całą prawdę, poczułem, że ściska mnie coś w gardle. Oto szkoła cierpienia, cierpienia nadludzkiego - zda się - którego nie podobna przetrzymać, A jednak - widziałem rezultaty.

I skądże ta moc, która pozwoliła jej nie tylko znieść straszne cierpienia, lecz na oścież otworzyła jej serce miłosierdziu i napełniła duszę spokojem i pogodą?

Nie szukałem odpowiedzi. Znalazłem ją wpierw jeszcze, niż zrodziło się we mnie pytanie. Otrzymałem ją tam, na stopniach prezbiterium, gdzie jaśniał obraz Matki Bożej, w który wpatrywały się rozmodlone oczy wdowy. Stamtąd czerpała moc i otuchę i spokój i pogodę i miłosierdzie.

grafika tytułowa: O zmierzchu