O mojej matce

Cóż opowiem o mojej matce, wszak ona była zwykłą chrześcijańską matką, jakich wiele, wiele spotykamy w katolickich rodzinach. Wykształcenia nie posiadała, o pedagogii nie miała żadnego pojęcia, posiadała tylko wiarę w duszy i miłość w sercu - wiarę prostą, ale głęboką i miłość ofiarną, gotową do poświęceń. Wierzyła, że ma spełnić wolę Bożą i z miłością poddała się temu Bożemu przeznaczeniu. Miłość osładzała jej ciężkie zadanie: wykarmienie, wypielęgnowanie i wychowanie tak licznego potomstwa. Miała nas dziesięcioro: sześciu synów i cztery córki. Tu dodam nawiasem, że w sąsiedztwie u stryjostwa, tak samo było dziesięcioro: sześciu synów i cztery córki, nawet imiona mieliśmy z małym odchyleniem, w porządku chronologicznym te same. I duch był ten sam.

Żyliśmy w otoczeniu niezbyt dobrym: kłótnie i przekleństwa były codziennym pokarmem naszych sąsiadów. U nas nie słyszało się tego. Pamiętam, gdy byłem jeszcze małym chłopczykiem, bratowa moja pod wpływem zniecierpliwienia użyła pospolitego przekleństwa,- młodszy mój braciszek pobiegł natychmiast do matki i opowiedział jej o tym.

- Maryniu - rzekła poważnie matka - albo mi się wynieść z mego domu, albo, żeby to było po raz ostatni! Jak długo mój dom istnieje, nikt w nim takich słów nie słyszał. Słowa te takie wrażenie na mnie zrobiły, że tylko jeden raz w życiu wymówiłem małe przekleństwo.

Podczas okupacji rosyjskiej, brat mój najmłodszy, stykając się z rosyjskimi sołdatami oraz z kolegami zepsutymi, począł się załamywać i nie chciał słuchać starszego brata. Ojciec bowiem zmarł z początkiem wojny. Kochaliśmy go, a on też otaczał nas serdeczną miłością i poświęceniem się dla nas, ale równocześnie i baliśmy się, jakkolwiek tylko bardzo wyjątkowo stosował karę,- zwykle wystarczało podniesienia palca do góry a poprawa następowała.

Otóż pewnego dnia brat mój wraz z kilku kolegami udał się do pewnej rodziny, której obyczaje bardzo były podejrzane. Matka dowiedziawszy się o tym, surowo syna upomniała, lecz niestety, upomnienie nie odniosło skutku. Brat poszedł do tego domu po raz wtóry, o czym wnet matce doniesiono.

- Synu, wobec tego, że upomnienia mego nie usłuchałeś, od dziś ty nie jesteś moim synem, a ja nie jestem twoją matką.

W kilka tygodni Austriacy odbili tę okolicę, a po wkroczeniu, zaraz wydali odezwę, że wszyscy mężczyźni od lat 18 do 50 mają się zaopatrzyć w żywność na trzy dni, i do 24 godzin mają się stawić w kancelarii wojskowej przy starostwie.

Matka staruszka dopilnowała, żeby synom przygotowano potrzebne wiktuały, następnie zawołała starszego syna na bok, serdecznie go pożegnała i pobłogosławiła na drogę. Potem wyszła i schowała się u sąsiadki.

- Jędruś - woła starszy brat - chodź, już czas w drogę.

- Ja w drogę, a gdzie matka?

- Cóż chcesz od matki, ja się już pożegnałem.

Teraz dopiero zrozumiał tragedię życiową. Ogarnęła go rozpacz: iść na wojnę bez pożegnania i bez błogosławieństwa matki?...

Płakał jak dziecko. Przypomniał sobie teraz jak postąpił z matką... Błagał, zaklinał siostrę, która przyszła na pożegnanie, żeby odszukała matkę i uprosiła dla niego pozwolenie zbliżenia się i przebłagania.

Zmiękło serce macierzyńskie i przebaczyła, gdy syn łkając całował stopy swej matki; żal jego był naprawdę szczery.

Niedługo po tym otrzymałem listy od brata z kadry z Węgier, a nie wiedząc nic o jego przejściach, nie mogłem pojąć, skąd się wzięły u osiemnastoletniego chłopca tak poważne refleksje, na które ja starszy wiekiem nie mogłem się zdobyć, czułem się zawstydzonym.

Po kilku tygodniowym przygotowaniu wysłano go na front włoski, gdzie zaraz pierwszej nocy po przybyciu poległ.

Rosjanie znów odbili część wschodniej Małopolski.

W domu przebywały dwie bratowe; jedna przyjechała z dziećmi ze Lwowa. Obydwie młode, a tu opieki męskiej żadnej, toteż codziennie wieczorem, gdy zmrok zapadał, zamykały się z dziećmi, udając się na przymusowy wczesny spoczynek. Tymczasem matka, przeszło siedemdziesięcioletnia staruszka, z kijem w ręku pilnowała domu i to z taką odwagą, że nieraz jakiegoś czerkiesa czy kirgiza zmierzyła kijem. Sołdaci jednak ze względu na szacunek, jaki mieli dla "mamuszki", ustępowali zwykle przed jej groźbą.

Starszy mój brat Janek, cichy, uprzejmy i przedziwnej skromności, ożenił się i zamieszkał u rodziców swej żony. Rodzina ta na punkcie etyki nie była zbyt wrażliwą. Janek swą uprzejmością pozyskał sobie wszystkich i dziwną skromnością przywiązał do siebie,- szczególniej pokochała go matka żony. Pokochała go więcej niż własne dzieci i "swojego Janka", wszystkim na wzór stawiała: - Mój Janek takby nie zrobił; - a czy widziałeś, żeby mój Janek tak postępował? - Tymi słowami zwykła była napominać.

Taką była moja matka. Dobrym zdrowiem nie cieszyła się nigdy.

Szczupła i mizerna, dziesięciorga nas wykarmiła i wychowała, a mimo to pięknego wieku dożyła: zmarła w osiemdziesiątym piątym roku życia. Czynną była do ostatniej chwili. Gdy dzieci podrosły, zajęła się wychowaniem wnucząt. Dobrą była dla nas matką, wychowała nas po prostu, bez teorii pedagogicznych. Co sama posiadała, w nas wszczepiła: wiarę i miłość.

Matka dobra - to kapłanka, i takich matek-kapłanek mamy wiele w rodzinach prawdziwie katolickich.