Noc wigilijna

(Z NIEDAWNEJ PRZESZŁOŚCI)

Władek wlókł się resztkami sił. Spalała go gorączka, wyczerpywał głód, a najgorzej dokuczał mróz, który kąsał jego wychudłe ciało, jak najwścieklejszy pies. Władek coraz bardziej zatracał poczucie rzeczywistości. Wiedział tylko jedno: że musi uciekać, że musi iść wciąż naprzód. Że dopóki jest w tym przeklętym kraju, nie wolno mu się zbliżać do żadnych osiedli. Stracił zupełnie rachubę czasu. Od chwili, kiedy udało mu się uciec z "Kriegsgefangenlagru"[1] minęło trzy tygodnie. A może nawet więcej. Siedzieli wówczas w jednym z hitlerowskich lagrów. Żarła ich tęsknota za wolnością. domem i walką. Władek ze swoją żywiołową, czynną naturą nie mógł dłużej wytrzymać w lagrze. Zresztą takich jak on, było wielu. Zrobili podkop.

Co za świetny kawał. Tak "nabrać" szkopów. Udało im się - kilkunastu chłopcom - uciec. Ale hitlerowcy dość prędko wpadli na ich tropy. Musieli się podzielić na grupy, a później każdy ratował się w pojedynkę, jak mógł. Pomysł z ucieczką był wspaniały, ale teraz, po tylu dniach błąkania wśród ponurych, pruskich borów, Władek stracił nadzieję ocalenia. Głód... Straszne jest uczucie głodu. W ustach sucho, brak śliny. W uszach szumi; przed oczyma wirują czerwone płatki, a nogi są tak ciężkie, że trudno je wydobywać ze śnieżnych zasp. Ale strzał w pobliżu, warkot samochodu, głos z oddali - działają orzeźwiająco jak zastrzyk. Nogi nabierają wówczas rozmachu, wzrok staje się bystry, a słuch czujnie rozróżnia odgłosy.

Uciekać!

Żywił się czymkolwiek. Przed kilku dniami znalazł- w polu trochę zmarzniętej brukwi. Cóż to była za uczta... Wprawdzie odchorował ją, niemniej jednak brukiew go uratowała. Nabrał sporo na dalszą drogę i dotychczas jest jego jedynym pożywieniem.

Do głodu przyłączył się mróz i przez resztki drelichów i strzępy płaszcza dobiera się jadowicie aż do kości.

Władek czuje gorączkę. Ogarnia go senność, ale wie, że nie wolno zasnąć, choć wyczerpany organizm żebrze o chwilę snu.

Władek żyje wolą. Wie, że ulec - to zginąć. Ale w tej chwili jest już u kresu sił. Wola ma również swoje granice.

Władek coraz bardziej uświadamia sobie, że musi zginąć. Musi zostać na tej bezlitosnej, okrutnej ziemi i skonać pod jej lodowatą powłoką - być może - tuż, u progu Ojczyzny. Tak! Granica zapewne niedaleko. We wrześniu jego pułk, w podobnej okolicy, nawet przekroczył pruską granicę.

Czyżby już był na swej ziemi?...

Władek wydostał się któregoś dnia z głębin borów i szedł zasypaną ścieżką w stronę leśnej polany.

[335]O Boże, to już Polska...

Wśród kępy drzew, nad polną drogą stał stary, omszały krzyż. Władek oprzytomniał zupełnie. Serce zaczęło bić tak gwałtownie, że zdawało mu się, że za chwilę rozsadzi wychudłe piersi, wyrwie się spod zniszczonego munduru i samo pobiegnie w tę dal przejasną, i najdroższą, której na imię Ojczyzna. Chciał krzyczeć z radości, upaść na tę ziemię śpiącą cichutko pod śnieżną bielą, całować i płakać ze szczęścia. Po chwili klęczał już pod krzyżem. Tak! To była Polska. Siepacze Hitlera nienawidzą krzyża. Przeciwstawiają się jego prawdzie. Szydzą zeń. Jego bluźnierczą karykaturą znaczą skrzydła swoich diabelskich "Stukasów". Przypomniał sobie nieustające bombardowanie pod Kutnem, a później w Warszawie.

A to krzyż... nasz katolicki krzyż.

Władek odczytuje w półmroku napis na sczerniałych ramionach. Część liter zatarł czas i słota, ale serce odgaduje z łatwością dobrze znane słowa: "Któryś za nas cierpiał rany..." Pomodlił się chwilę za tamtych, co razem z nim uciekli. Za Grzesia. Tak, Grześ był "morowy" chłopak. Trzymali się razem, ale Grześ już nie żyje. W trzecim dniu ucieczki natknęli się na żandarmów. Grześ został ciężko ranny. Uciekli. Władek dźwigał kolegę na plecach, tamował krew, jak umiał, a kiedy Grześ na drugi dzień umarł, płakał po nim, jak po bracie. Ale cóż mógł poradzić. Wygrzebał w zmarzniętej ziemi dołek, ułożył w nim zwłoki, zasypał ziemią i liśćmi, zatknął krzyżyk z gałęzi. Grześ miał matkę staruszkę i prosił Władka przed śmiercią, aby do niej napisał.

Teraz, pod tym krzyżem, Władek przypomina sobie przyjaciela, jego matkę i mówi za nich pacierz.

Oczy mu się kleją. Powieki ciężkie jak z ołowiu. Usnę - przebiega mu przez myśl. Nie! Nie wolno. Wioska w pobliżu. Swoi ukryją, a później do domu. Od granicy dom niedaleko.

Zerwał się z klęczek i pobiegł szybko przed siebie. Było mu lżej i sił przybyło nie wiadomo skąd. Obejrzał się. Krzyż nikł w półmroku. Jego cień wydłużony padał na ośnieżoną ziemię, wyciągał ramiona do chłopca i błogosławił z oddali.

Z ciemnogranatowego roziskrzonego nieba spływała na ziemię mroźna, zimowa noc.

Delikatne światło śniegu i gwiazd rozjaśniało mroki wieczoru. Długie cienie drzew i białe strachy jałowców wskazują zawianą drogę.

- Gdzie jestem?... Władek usiłuje rozpoznać krajobraz. Zdaje mu się, że zna to miejsce; Podobne jałowce sterczą obok drogi w pobliżu domu. Tak, ale dom jeszcze daleko. Od granicy - ludzie liczą - pięć mil.

- Kiedy przeszedłem .granicę? - myśli Władek. - Dzisiaj. Przed chwilą. Ten krzyż jest już na naszej stronie.

- Ale może przekroczył ją już dawniej?

Ciekawe, jaki jest, dzisiaj dzień? Uciekli w listopadzie. Teraz będzie druga połowa grudnia...

Przed nim rozpościerała się, jak okiem sięgnąć, biała płaszczyzna pól i łąk. Władek przypomina sobie rodzinny dom, przytulony z jednej strony do ciemnej ściany borów, a z drugiej - zapatrzony w bezkres łąk i pól.

- A to co?... Władek dostrzega w mroku szare kretowisko stogów zagrzebanych w śniegu.

- Odpocznę chwilę. Nie zmarznę w sianie. Ukląkł obok stogu, odgarnął śnieg i zaczął wyciągać pachnące siano. Zatrząsł nim gwałtowny dreszcz, ale po chwili, gdy wcisnął się w otwór atak febry minął. Władek poczuł nagle przypływ ciepła. Senność nieodpartą siłą zamknęła mu powieki.

* * *

Daleko, w chacie przysypanej śniegiem klęczy jego matka. Poznaje jej rysy, jej szczupłą, pochyloną nieco postać i twarz pooraną zmarszczkami, ale taką śliczną w owalu siwiuteńkich włosów.

Władek szepcze pełen radości: - Matko moja. matusiu... Zdaje się, że matka usłyszała jego głos, bo zwraca ku niemu głowę. Władek widzi jej najsłodsze, smutne, szare oczy... Syneczku mój najmilszy...

Władek chce biec do niej, ale nagle wszystko znika, rozwiewa się. W jasności niebieskiej rozsypuje się w śnieżny pył, oddala i cichnie, jego zaś dusza staje się jak gdyby cząsteczką tego światła, iskrzącym śnieżnym płatkiem w przejasnych blaskach świętej Wigilijnej Nocy...