Nie umiera kto pada w walce o wielką sprawę
Rycerz Niepokalanej 8/1946, grafiki do artykułu: Nie umiera kto pada w walce o wielką sprawę, s. 210

Opisy zdjęć powyżej: [z lewej] Tak jeszcze wyglądała katedra św. Jana po kapitulacji. Dziś zostały tylko gruzy. [w środku 11-letni kapral powstaniec. [z prawej] Warszawa płonie.


Zawinięto Hankę w kilim. Po raz ostatni Magdalena patrzyła na złote włosy spadające ciężkim węzłem na ramię dziewczyny. Ostatni raz patrzyła na delikatną i tak teraz podobną, w obliczu śmierci twarzyczkę. Aż jej łzy napłynęły do oczu i gardło ścisnął skurcz płaczu. Nie wiedziała, dlaczego płacze nad tą dziewczyną, z którą zaledwie kilka słów zamieniła. Nie wiedziała, dlaczego w ogóle płacze. A mimo to powstrzymać się od płaczu nie mogła.

Potem chłopcy wolnym, pełnym powagi i namaszczenia krokiem zanieśli ciało na dół. Za nimi szli Wojtek i Magdalena. Tłum żołnierzy stanął kołem wokół świeżego grobu.

Ojciec Marek wydobył z kieszeni stułę, ze swej torby polowej kropidło. Stojąc w środku koła młodych żołnierzy, odmawiał modlitwy. Słowa padały - niby żałośnie brzmiące zawodzenia - a właściwie tak bardzo przecież żałośliwości obce. Hymn starego Zachariasza miał w sobie smak nadchodzącego triumfu. A i te wstrząsające słowa wypowiedziane do Marty: "Jam jest zmartwychwstaniem i życiem; kto wierzy we Mnie, nawet gdyby umarł, ożyje"...

...Requiem aeternam dona eis, Domnie. Et lux perpetua luceat eis... A porta inferi erue, Domine, animam ejus...

Wzrok jego ślizgał się po twarzach chłopców ledwo zresztą widzialnych w zmroku. Rozpoznawał tak dobrze znane sobie twarze. Na chwilę zatrzymał się na twarzy Magdaleny. Kobieta przyciskała chusteczkę do ust.

W ostatnich godzinach ksiądz Marek przeżył wiele. Śmierć "Muchy" była dla niego ogromnym wstrząsem. Z oficerem nic go właśnie nie łączyło - poza tym jednym może, że byli obaj dla żołnierzy nie zwierzchnikami, a wychowawcami. To jednak wystarczało, by ksiądz Marek, póki "Mucha" żył, czuł się w jego obecności śmielszy. Zwłaszcza odkąd stracił wiarę w "Wacława"... Teraz i to się skończyło. "Mucha" odpadł, zaś groza walki poczęła narastać z jakąś nieprawdopodobną siłą. Ksiądz zdobywał się na poryw energii. Chwilami wydawało mu się, że potrafiłby ująć w swoje ręce nieomal dowództwo kompanii. Potem jednak napływały inne chwile, ciężkie jak koszmarny sen...

Chrystus podnoszący serca warszawian znów błogosławi sprzed kościoła św. Krzyża.

Wrócił do modlitw. Mówił:

Anima ejus et animae omnium fidelium defunctorum par misercordiam Dei requiescant in pace...

Spuszczono ciała w płytki grób. Ksiądz pochylił się, wziął w dłoń garstkę chłodnej ziemi. Grudki toczyły się spod nóg, leciały w dół, padały na zwłoki. Zanim rzucił ziemię, począł mówić:

- Żegnamy dziś dwoje kolegów, dwóch dzielnych żołnierzy walki o Warszawę. Znaliśmy ich wszyscy, więc nie ma potrzeby mówienia o tym, kim byli. Trzeba sobie natomiast powiedzieć jedno: śmierć jest tylko fragmentem naszego życia...

Wzrok jego potoczył się znowu po twarzach chłopców. Zatrzymał się na chwilę na twarzy Magdaleny, potem spoczął w chmurnych oczach Włodka.

- Nie umiera - podjął dalej - kto pada w walce o wielką sprawę. Wszystkie bowiem wielkie sprawy tam w górze mają swój początek. My i niebo nie jesteśmy od siebie oddzieleni nie dającym się przekroczyć murem. Niebo bierze także udział w naszej walce...


Rycerz Niepokalanej 8/1946, grafiki do artykułu: Nie umiera kto pada w walce o wielką sprawę, s. 211

Opisy zdjęć powyżej: [z lewej] Chrystus podnoszący serca warszawian znów błogosławi sprzed kościoła Św[iętego] Krzyża. [z prawej] Po kapitulacji. Źeńskie oddziały Powstańców w drodze do Niemiec. Z twarzy można czytać: "nie zginęła Polska - my żyjemy".


W to nie wątpił. Jeszcze dziś rano mówiono o strasznym pożarze Sakramentek. Ilekroć wróg chciał uderzyć, ten sam cios był wymierzony jednocześnie w kościoły i w krzyże. Ta wspólność nie pozostawiała wątpliwości. Na szczęście...

- I jeśli kto z naszych odchodzi tam, nie odchodzi z naszych szeregów. Walczy dalej. Walczy nawet lepiej niż walczył poprzednio...

Gdy mówił miał utkwiony wzrok w czarnej dziurze grobu. Teraz podniósł oczy i skierował je przed siebie. Chłopiec, którego twarz przed sobą zobaczył, wydał mu się w pierwszej chwili kimś nieznanym. Ale zaraz się opamiętał: to był przecież ten rudy Franek z pierwszego plutonu. Tym niemniej było coś w twarzy tamtego, co przykuwało do siebie wzrok. Zdawała się ona gorzeć i rozpłomieniona tym blaskiem wydobywała się z mroku purpurowej nocy. Duże oczy patrzyły, iskrząc się, w przestrzeń, na ustach zdawał się drżeć bolesny półuśmiech. Na zwykle nadmiernie spokojnej i poważnej twarzy chłopca malowało się w tej chwili tyle kłębiących się uczuć, że ksiądz Marek poczuł się tym zaciekawiony. Lecz naturalnie musiał skierować swą uwagę znowu ku obrzędowi. Rzucił garść ziemi w głąb grobu, złożył dłonie i rzekł:

- A teraz zmówmy za spokój ich dusz Zdrowaś Maryja...

(Wyjątek z powieści "W rozwalonym domu").