Nie ma Boga

Rok akademicki się skończył. Wakacje!...

Wyjechałem z miasta - wielkiego, hałaśliwego, okopconego sadzą i kurzem - na wieś - zapadłą, głuchą i ubogą, wieś podolską. Kupka chałup - nierzadko kurnych - na wysokim, skalistym brzegu Dniestrowym, a wokół pola: takie malutkie, zielone, srebrne, złote działki, niby szachownica. W dole majestatyczna wstęga Dniestru, rwące pasemko górskiego strumyka i zielony kobierzec łąki i pastwisk. - Wymarzony i tani kącik wypoczynkowy dla biednego studenta. - I nie tylko dla studenta, bo oto do tej samej wioski zjechała kolonja wakacyjna seminarjum duchownego.


Słońce dobiegało południa...

Wysokie, cienkie łodygi zielonej trawy i różnokolorowe kielichy kwietne: czerwone, modre, żółte, białe, fiołkowe, padały. podcięte ostrą, mokrą kosą. Szumiąca cichem łkaniem łąka pokrywała się równemi zwałami zieleni i ciemnemi koleinami, powstającemi pod stopami kosiarza. Aż żal było tej świeżej, bujnej gęstwy trawy, która dziś jeszcze faluje w skwarze słońca, a jutro wyschnięta stanie się paszą bydląt.

- Szczęść wam Boże! gospodarzu.

- Dziękuję! - Wyprostował się dumnie, przeciągnej, aż stawy trzasnęły, dmuchnął w wąsy, oparł o kosę i dodał z przekąsem:

- Eeee... komu tam Bóg kiedy poszczęścił.

Zaskoczył mię i niemile zdziwił tą odpowiednią. Tyle słyszałem i tak wierzyłem w pobożność polskiego chłopa.

- Jak to, niema w tym roku błogosławieństwa Bożego na urodzaje? tak bujny sianokos i piękne zboża.

Uśmiechnął się pobłażliwie.

- Tak, siano ładne i zboża niezgorsze, ale bo też człowiek haruje I tytla się w tej ziemi, no... ziemia dobra i deszczu w maju było dosyć, ale żeby tam ktoś widział Boga błogosławiącego, to nie powiem.

- To wy może nie wierzycie w Boga

- Iii... niby to pan wierzą? teraz już i każdy, co mądrzejszy chłop wie, że niema nijakiego Boga. - Stuknął ci? przytem wskazującym palcem w czoło i wydął pogardliwie usta.

- No... a to ciekawe, i gdzież się Bóg podział? bo jak dotąd zawsze słyszałem i uczyłem się, no i jestem przekonany o istnieniu Boga.

Spojrzał nieufnie, prawie nienawistnie i wycedził przez zęby:

- To pan pewnie trzymają z klechami.

- Dlaczego?

- Bo to oni wymyślili Boga na utrapienie biednego ludu. Ale ja nie z tych głupich, na kredyt im nie wierzę. Jakby mi pokazali swego Boga, żebym zobaczy! Go własnemi ślepiami, możebym uwierzył, ale tak... niema durnych. Splunął przytem siarczyście w grube, węzłowate dłonie i machnął szeroko kosą, aż zaszumiało.

Stałem bezradny, zamyślony... A cała łąka trzęsła się od nieprzytomnego, oszołamiającego sykania świerszczy. Gdzieś z kwiatu poderwał się zloty trzmiel i grając niziutkim basem przeskakiwał z jednego kielicha W drugi i rozdrgenemi skrzydełkami strzepywał delikatny pyłek kwiatowy.

- Dowidzenia i szczęść Boże! - uparcie rzuciłem, odchodząc.

Roześmiał się sztucznie, przeciągle. Po chwili dobiegł mię głos:

- A możeby pan przyszli jutro do mnie do chaty? Święto, pogadamy.

- Dobrze! - odkrzyknąłem.


Taka sobie chałupa wiejska. - Jedna z lepszych, bo posiadająca drewniany komin i krzywe wprawdzie, ale na zielono malowane okna o drobnych popękanych szybkach. - Wszedłem...

Widocznie czekał na mnie. Siedział na ławie w rogu izby oparty łokciami o drewnianą, malowaną i kutą skrzynię. Przed nim kilka zmiętych gazet i czasopism. Czytał, a może udawał.

- "Niech będzie pochwalony" - pozdrowiłem, przestępując z wysiłkiem naprawdę wysoki próg.

- Gdzieś z kąta odpowiedział nieśmiały, lękliwy głos niewieści: "Na wieki"... Gospodarz natomiast odrzekł "zpańska": a, dobry wieczór panu i wyciągnął rękę na powitanie.

Proszony, zająłem uprzednie miejsce gospodarza, on zaś usiadł naprzeciw. Wśród pogawędki przeglądałem stare egzemplarze "Błysków" i "Wici" oraz jeszcze starsze numery "Robotnika". Były nawet książki - Pismo św., wydane przez jakichś tam badaczy i powieść rosyjska, zdaje się "Rasputin" - Nażywina. - Widocznie dar jakiegoś przygodnego "apostoła" oświaty.

- Dzięki Bogu dobrze wam się wiedzie, macie pieniądze nawet na gazety.

- Tak, można wytrzymać, ale nie dzięki Bogu, ino własnej pracy i rozumowi. Pracowałem i pracuję ciężko, a przytem mam rozum i niegłupim za wiarę w Boga robić na księży (tu zaklął nienawistnie, dosadnie).

- Ależ gospodarzu! ja przecież wierzę w Boga i złamanego grosza jeszcze nie dałem żadnemu księdzu za to.

- Pan chyba żartują, bo nie może być, żeby ktoś, kto umie czytać, wierzył w Boga; ot niech pan czytają. Podsunął jakiś tam miesięcznik "Błysków" czy Blasków.

Wodząc grubym, czarnym palcem po zatłuszczonej stronicy, wskazywał na wywody przygodnego mędrca, że Bóg, piekło, religja, to straszaki, wymyślone przez księży dla tumanienia i obdzierania biednego ludu.

Skończył, wymownie splunął w kąt izby i rzekł triumfująco:

- Coo... czy nie prawda?

- Przypuśćmy, ale w takim razie skąd właściwie wzięli się księża? Bo zdaje mi się, że najpierw chyba musiała być wiara w Boga i religja, a potem dopiero księża; no... jak myślicie?

- Hm... -oszustów i szubrawców nigdy nie brakowało...

- Niech będzie i tak, ale przecież księży w stosunku do wszystkich ludzi jest bardzo mało, a początkowo było ich jeszcze mniej, więc w jaki sposób ta garstka - jak powiadacie - szubrawców i oszustów, potrafiła narzucić wiarę w Boga wszystkim ludziom? Bo trzeba wam wiedzieć, że religja jest tak dawną, jak sam człowiek, i że niema i nie było nigdy narodu, któryby nie posiadał mniej lub więcej prawdziwej wiary w Boga. Niedowiarkowie natomiast należą raczej tylko do wyjątków; zresztą i oni - przyznajcie- sami nie wierzą w to, że nie wierzą. Ot np. i tutaj we wsi, wszyscy wierzą, a tylko wy sami powiadacie, że niema Boga.

- Ee! żachnął się, ...to ciemnota, nigdzie nie byli, siedzą tylko na tej przeklętej wsi i pozwalają się klechom za nos wodzić, ale ja znam świat, byłem dwa razy we Francji, chciałem jechać do Ameryki, zbierałem się do Argentyny i nigdzie Boga nie spotkałem. We Francji to nawet słyszałem, że jeden pan wyleciał balonem wysoko, wysoko za chmury, i takoż Boga nie widział...

Uśmiałem się serdecznie...

- Gospodarzu, gdyby istniało tylko to, co wyście widzieli, to naprawdę ubogim byłby ten świat.

Milczał. - Zachodzące słońce wdarło się przez szybki do wnętrza chaty, pełgało po skrzyni, ławkach, piecu, zaglądnęło pod łóżko, i znikło jakby wymiecione przez zawstydzoną brudnem domostwem gosposię.

- Która godzina, jeśli można... Wydobył z kieszeni pękaty, żółty zegarek...

- Pół do szóstej.

- A czy dobrze chodzi?

- O... dobrze, na tydzień to ino najwyżej godzinę opóźni, ale dzisiaj wyregulowałem według kolejarza...

- No proszę, doskonały zegarek. Ale powiedzcie mi, co on wskazuje?

- Cooo... godziny, czas...

- Tak jest, czas wschodu i zachodu słońca. I jak myślicie, skąd wzięło się to słońce?

...A no... samo było.

- Taaak, a to bardzo ciekawe... Wasz zegarek nie jest stary, ma lat... 10 - podpowiedział. Proszę, i już zdążył się spóźnić o jedną godzinę tygodniowo. Słońce tymczasem przez tyle lat, przez tyle wieków nie spóźniło się jeszcze ani o sekundę. I pomyślcie, ten mały i nie najlepszy zegarek musiał być zrobiony przez zegarmistrza, nie mógł się sam zrobić - prawda, a olbrzymie, piękne, punktualne słońce samo się - powiadacie - zrobiło.

- Eee... ja tam nie uczony, to i co mię obchodzi kto zrobił słońce.

- Jakżeż, dopieroście całą wieś nazwali ciemnotą; tyleście świata zwiedzili i na taką prostą rzecz nie macie odpowiedzi? A tymczasem każde dziecko szkolne i najstarsza baba we wsi wie, że słońce stworzył Pan Bóg...

- Bajdurzenie babskie, i tyla.

- Nie! to prawda najoczywistsza - stworzył je Bóg, Ten sam. Który stworzył cały świat, człowieka i... was, gospodarzu. Bez tego nicby zaistnieć nie mogło, bo z niczego nigdy jeszcze nie powstało "coś" - tak, jak nie powstał z niczego wasz zegarek...

- Czy ja wiem... może tam i prawda, ale ja nie wierzę.

- Dlaczego?

- Bo nie!... odparł uparcie.

- Hm... Kiedyście ostatni raz byli w kościele i u spowiedzi?

- Przed ślubem, 25 lat temu...

- I dobrze wam z tem?... powiedzcie szczerze...

- Ee... kiedy to chłopu było dobrze; wciąż wiatr w oczy - powiedział wykrętnie.

- Nie o to chodzi, ale czyście nigdy nie chcieli wierzyć i czy dobrze wam bez Boga?

Milczał...

- Gdybyście się nie pogniewali, gospodarzu, dałbym wam jedną radę? Spojrzał pytająco.

- Nie!

- Idźcie do spowiedzi!

- Cooo..: ja do spowiedzi?... do proboszcza, co mi onegdaj konie zajął? Nie! nie!... Zresztą co mi po spowiedzi. Mnie ona nie potrzebna, nic mi nie pomoże...

- Wybaczcie gospodarzu, ale dla was spowiedź jest konieczną i ona tylko pomóc wam może. Bo może się wam zdaje, że wiara, to z waszej strony łaska względem Boga - otóż nie, przeciwnie, wiara, to największe miłosierdzie okazane przez Boga człowiekowi, to najwyższe dobrodziejstwo, to szczęście... ale trzeba o nią prosić, trzeba tak żyć, by jej nie utracić...

- A jak ją już ktoś stracił?...

- Powinien odzyskać przez spowiedź i dobre życie...

- I szczęście też i... spokój?...

- Tak!


Nie wytrzymał. Jednego wieczora poszedł do księdza, ale nie do proboszcza, tylko do tego przyjezdnego, wakacjusza. Pono długo w noc rozmawiali: Ale za to na drugi dzień zdumiała się cała wioska...

- Niedowiarek, jawny bezbożnik, który co niedzielę podczas sumy hałaśliwie rąbał drzewo, przystąpił do spowiedzi i Komunji św.


Spotkałem go. Chłop płakał i zgrzytał zębami, ale już nie na księży, tylko na "apostołów oświaty, którzy mroki zacofania i ciemnoty religijnej oświetlają błyskami wolnomyślicielskiemi"...

Nagroda ich nie minie...