Nawrócenie marynarza w 1908 r.

Pomiędzy starcami, przebywającymi w naszym zakładzie był także starszy pensjonowany marynarz, który przez 38 lat pełnił służbę na okręcie. Zdrowie jego było bardzo zrujnowane, charakter samowolny i nadzwyczaj przykry, "humor najczęściej nieznośny; stąd też otaczający nie lubieli go. Smutne także przejścia, które miał w rodzinie, zwiększyły jeszcze jego złe usposobienie. Widząc to siostra, której chorzy byli powierzeni, starała się uczynić co tylko było w jej mocy dla tego biedaka, oddając mu wszelkie usługi - byle tylko pozyskać Bogu tę duszę tak szaloną i daleką od wszelkich praktyk religijnych.

Pewnego dnia, gdy nasz marynarz był więcej rozdrażniony niż zwykle i pogrążony w jakichś czarnych myślach, starała się siostra troskliwie wybadać, co mu właściwie dolega. "Chce siostra wiedzieć co myślę?... to powiem: wkrótce mam zamiar udać się do C, gdzie zabiję moją siostrę, a potem sobie w łeb strzelę"... Po takim zwierzeniu siostra, chcąc ratować biedaka, przedstawia mu co tylko dyktowało jej dobre serce, prosi go, by się tak ohydnej pokusie nie poddał - a przede wszystkim, starała się go oddać pod opiekę Maryi Niepokalanej. - "Jeżeli Pan chce mi zrobić przyjemność, to proszę przyjąć ten medaliczek Najśw. Panny; - włożę go Panu do kieszonki i proszę go nie wyjmować". "Dobrze siostro" - odpowiedział.

Po kilku miesiącach, piękna pogoda pozwoliła mu zrobić małą wycieczkę po morzu, co mu przypomniało jego młodość i wielce go pocieszyło. Lecz za to zdrowie tak się nagle pogorszyło, że musiał położyć się do łóżka. Przywołany lekarz stwierdził uszkodzenie tętnicy i oświadczył, że skutkiem tego, w każdej chwili może chory skończyć, Z tego więc powodu obawiałyśmy się bardzo o jego duszę i modliłyśmy się o jego nawrócenie. Ale chwila naznaczona przez Boga nie nadeszła jeszcze. Chory tyle razy powtarzał: "niech mi tylko nie przyprowadzają księdza", że trzeba było dać mu pokój, a nawet uprzedzić kapelana. Słusznie się obawiano, by nie wpadł w ostateczną rozpacz i nie odebrał sobie życia; wspominał już bowiem, że chce oknem wyskoczyć, a wiedziałyśmy też, że i ojciec jego sam sobie życie odebrał...

Po kilku dniach daremnego wyczekiwania, odważył się ksiądz kapelan odwiedzić naszego "chorego. Ten, przyjął go wcale dobrze. Kapelan, wiedząc jak dusza ta trudną była do pozyskania, nie robił mu nawet wzmianki o spowiedzi. Choroba biednego marynarza nie zmniejszała się, owszem szybkie czyniła postępy; dlatego też coraz gorętsze modły zanoszono do Boga... Pewnego ranka, przybyła do mnie siostra M., wołając ucieszona: "Zwycięstwo odniesione, B. chce się spowiadać, prosi o księdza". Jakże wielką była radość nasza i wdzięczność po tym wielkim niepokoju, jakiego doznawałyśmy za każdym powtarzającym się u chorego atakiem. Ale Matka Najśw. czuwała nad tym biednym zbłąkanym, który przecież chował dla Niej w sercu swoim iskierkę miłości; medalik Jej zawsze jest potężną obroną przeciw napaściom szatana.

Odprawiwszy spowiedź, przyjął on pobożnie św. Wijatyk w obecności wszystkich sióstr, jak to sobie sam życzył. A czas już był wielki. Pan Jezus przyszedł zaopatrzyć na drogę wieczności tego biedaka, który, nawróciwszy się, spędził ten dzień spokojnie i z poddaniem się Woli Bożej, twierdząc, że to ostatni dzień jego życia. W rzeczy samej, choć nie zdawało się, że jest tak źle, zamknął jakby do snu oczy i spokojnie przeszedł do wieczności.

Było to 1 lutego. Jakże słodkim być musiało obudzenie się tej duszy, oświeconej przez Tego, który jest prawdziwą światłością naszą. Najświętsza Dziewica, która go strzegła wśród burz i nawałnic, na które bywał narażony na okręcie, teraz sama wśród pokus, chciała się stać dla niego "Bramą", otwierającą mu niebo.