W grudniu [1929] roku odebrałem od brata mego list, w którym donosząc mi o całkowitym przesycie życiowym, twierdzi pesymistycznie, że nie widzi żadnego celu, aby żyć dalej, w ogniu rozlicznych złudzeń, rozczarowań i walk. Treść powyższego listu była więc tego rodzaju, że kazał mi domyślić się strasznej niespodzianki.
Do tego desperacyjnego stanu duszy nieszczęśliwego brata, przyczyniła się w pierwszym rzędzie wojna z jej rożnymi ujemnymi skutkami, jak również dokończenie rozpoczętej przed nią nauki. Koledzy wojskowi, potem wychowawcy, a szczególnie zdemoralizowane towarzystwo wielkiego miasta zgubnym wpływem swoim tak omotali duszę mojego brata, że w końcu według ludzkiego wyrachowania nie dało się już widzieć dla niej żadnego ratunku bez wyraźnej interwencji z góry. Nic przeto dziwnego, że otrzymana w wymienionym liście wiadomość wstrząsła całym moim organizmem, nie dając mi spokoju. Gdyby nie obfitość łask odebranych już od Najświętszej Matuchny i nadzieja, że i tym razem nie zawiedzie mnie Ona, nie miałbym żadnych widoków, aby odwrócić to nieszczęście, jakie każdej chwili mogło dotknąć naszą rodzinę. Rozpocząłem więc nowennę do Niepokalanej Maryi w tej intencji, ażeby przyszła z pomocą tej biednej, zrozpaczonej duszy mojego brata i ażeby uprosiła dla niego u Syna swego łaskę miłosierdzia i nawrócenia. Im gorętsze były modlitwy moje, tym więcej ufałem w pomoc Maryi w myśl słów św. Bernarda, "że nigdy nie słyszano, ażeby ktokolwiek, uciekając się do Maryi, Jej pomocy wzywając, miał być przez Nią opuszczony". Tymczasem zakończyłem nowennę, a otrzymany drugi z rzędu list od brata nie świadczył o jakiejkolwiek skuteczności modlitwy mojej, przeciwnie, położenie zdawało się pogarszać, gdyż brat mój nie myślał wcale przybyć na święta Bożego Narodzenia do domu, by już się więcej nie zobaczyć z rodzicami, braćmi i krewnymi. Smutna ta wieść nie zdołała jednakże wykorzenić ufności mojej do Najśw. Matuchny i odtąd coraz bardziej naprzykrzałem się Jej modlitwami swymi. Nadszedł wreszcie dzień, w którym mieliśmy dzielić się z rodzicami opłatkiem. Wszakże myśl o nieobecności brata podczas tej rodzinnej uroczystości przejmowała całą rodzinę tak wielkim smutkiem, że w nadmiarze tegoż trudno było wspomnieć o tym nam w tej chwili. W ciężkim przygnębieniu udałem się tegoż dnia popołudniu do klasztoru OO. Franciszkanów na Goruszkach, by przez Sakrament Pokuty przygotować się na Narodzenie Bożego Dzieciątka, a spostrzegłszy gotowy już żłóbek, pobiegłem do niego, by Przenajśw. Rodzinie wynurzyć swoje życzenia, przepojone wielkim żalem. Jakże bowiem mielibyśmy cieszyć się z Boską Dzieciną, kiedy nie wiedzieliśmy o tym, jak zamierza brat nasz spędzić te święta, kiedy trapiła nas myśl, czy nie będą to ostatnie chwile jego na tym świecie. W takim bolesnym nastroju opuściłem żłóbek i powróciwszy do domu, zabrałem się do czytania.
Nagle usłyszałem kilkakrotne stukanie i w otwartych drzwiach ujrzałem o dziw! ukochanego brata... Łzy w oczach rodziny i brata mego były najlepszym wyrazem radości i wdzięczności do Maryi. Po tej miłej niespodziance, przystąpiliśmy do wieczerzy, przy której skupienie było modlitwą uwielbienia Maryi, a łzy powtórnie spływające po licach mojego brata na odgłos serdecznych naszych kolend, były dowodem potęgi Maryi nad zimnymi sercami zrozpaczonych dusz. Niechaj łzy te świadczą o wspólnej radości, jakiej pragnie Przenajśw. Rodzina w stajence, niech one potwierdzą słowa św. Bernarda, że nigdy Matuchna Najświętsza nie zostawia nas bez pocieszenia. Od tej bowiem chwili brat mój przestał desperować, z oczu jego znikła łuska zaślepienia, a z każdym dniem dusza jego coraz to lepiej poznaje, że do wyższych celów jest stworzoną...
Cz. H. | stud. św. Teol.
Taka jest wola Boża, abyśmy wszystko mieli przez Maryję.
Św. Bernard