Najradośniejsza praca
Rycerz Niepokalanej 6/1951, grafika do artykułu: Najradośniejsza praca, s. 189
Podzięka za zbiory

Słońce paliło mocno. Ale nie było parno. Raczej rześkość jakaś wisiała w powietrzu, napełniała płuca tężyzną, sprawiała, że oddech był czystszy i lżejszy. Łagodny wietrzyk poruszał koronami drzew przydrożnych, kładł falą żółknące za rowem łany zboża, niósł jakieś zapachy jedyne, swoiste...

Gdzieś z głębi żytniego łanu rozległ się głos kuropatwy. U góry wyśpiewywały ptaki, przysiadając co pewien czas na drzewach. Na szosie z dala zaturkotał wóz, rozległo się czyjeś nawoływanie. Zmącona na chwilę cisza południowej godziny uspokajała się znów, jakby do taktu myślom kroczącego z małą walizeczką w ręku człowieka.

Był jeszcze młody, twarz miał pogodną, ale kilku bruzdami zaznaczały się na niej dawne przejścia. Znać było po nich, że człowiek ten wiele kiedyś musiał przecierpieć.

Teraz jednak na obliczu jego raz po raz gościł nieśmiały, pełen rozmarzenia uśmiech. Kroczył powoli brzegiem szosy, walizeczkę przekładał z ręki do ręki, spojrzeniem błądził dookoła, spoglądaj na drzewa, wyglądał w nich podobłocznych śpiewaków, szukających spoczynku wśród bujnego listowia, próbował dojrzeć miejsce w życie, skąd zakwiliła kuropatwa, poddawał twarz muskaniu letniego wiatru...

Od szosy odchodziła w bok zwykła droga wiejska. Podróżny wszedł na nią i za chwilę powyżej pasa zakryły go falujące łany zboża. Wtedy przystanął, walizkę postawił u nóg, sam nachylił twarz nad kłosami ociężałymi zbożem, dłonią łagodnie nakłonił kilka z nich do policzków. Z jakimś pełnym rozkoszy dreszczem poddawał się szorpatemu ich muskaniu. Oczy mu zwilgotniały... Potem wziął kilka kłosów w rękę, gładził je pieszczotliwie, wreszcie zamruczał coś do siebie. Westchnął, wyprostował się, pełną piersią zaczerpnął oddechu. Ni stąd ni zowąd roześmiał się głośno, szczerze. Zerwał jeden kłos, przez moment ważył go w dłoni, ostrożnie wyłuskiwał ziarnko po ziarnku, jakby bojąc się, by nie uronić żadnego. Puste już źdźbło odrzucił na bok, rozwarł szeroką, sękatą, pełną stwardniałych odcisków dłoń, spoglądał na lekko wilgotne, połyskujące ziarna. Wreszcie podniósł rękę i zarzucając nieco w tył głowę, wsypał ziarno do rozwartych szeroko ust. Jadł, mlaskał głośno.

Zaśmiał się jeszcze raz mocno, serdecznie. Aż wiatr ustał na chwilę, wsłuchując się w ten uśmiech, a potem powiał delikatnym oddechem po twarzy wędrowca.

Ten już chylał się, podniósł walizkę. Ruszył w dalszą drogę. Nadal śledził uważnie wszystko dokoła, ale szedł teraz szybko, coraz szybciej, krokiem mocnym, sprężystym.

Przypomniał sobie, jaki dzień miał dzisiaj. Tak, to był już wtorek.

- Hm, to już parę dni tylko zostało... Ale Józef pisał, że dopiero po żniwach. A tu jeszcze zboże stoi nietknięte kosą?...

W tejże samej chwili, gdy to pomyślał, doszło go charakterystyczne, tak dobrze znane z dzieciństwa ostrzenie kosy o podręczną osełkę. Spojrzał w bok, nieco przed siebie. Tak, tam już koszono zboże. I dalej też. Droga otwierała teraz widok na szeroką, drgającą zbożem płaszczyznę. Tu i ówdzie roili się ludzie, dolatywały pogłosy rozmów, jakieś krótkie, urywane zdanka, nawoływania. I cichy, metaliczny dźwięk.

- To żniwiarze zgarniają pokosy... Zawsze kosy tak brzęczą: Nie omylił się Józef. Żniwa w pełni. A tam, przy szosie, było nieco niżej, zboże jeszcze nie dojrzało zupełnie. Za parę dni dopiero, może nawet i tydzień...

Jeszcze bardziej przyśpieszył kroku. Dawno tak nie chodził. Ale teraz śpieszył do brata, chciał go już ujrzeć jak najprędzej. Z czterech, dwóch ich tylko po tej wojnie zostało. Tamtych zgładzili hitlerowcy... Józef zapraszał go teraz na ślub. Miał się odbyć w najbliższą niedzielę, jak pisał - zaraz po żniwach...

Dwa lata nie widział już brata. Nie miał czasu po prostu, by wyjechać na wieś. Był zbrojarzem, pracował w Warszawie. Oba poprzednie urlopy nie wyjeżdżał nigdzie, zrezygnował nawet z wczasów. Chodził w tym czasie na kursy. Pragnął zdobyć dyplom technika. Kierownictwo dawało robotnikom wszelkie warunki. Dla zdolnych i chętnych droga do przyszłości była na oścież otwarta...

Co innego jednak ślub brata. Tutaj musiał przyjechać. Uśmiechnął się szeroko, całą gębą. - A to się dopiero Józef ucieszy i zadziwi, że przyjechał tak wcześnie. A co dopiero, gdy mu powie, że w tym roku postanowił skorzystać z urlopu i spędzić u niego, w rodzinnej wsi, cało dwa tygodnie! Egzaminy miał już za sobą. Jeszcze jakiś czas praktyki, jeden egzamin końcowy i technikum wieczorowe będzie skończone. Należał mu się odpoczynek, A gdzież go spędzić, jak nie na starych, rodzinnych śmieciach. Miał osiemnaście lat, gdy od nich odszedł. Od tego czasu rzadko tutaj zaglądał. Nieraz tęsknił za lasem, za polem, za rojstem ocienionym przez pochylone brzozy, za zimną wodą małej rzeczułki, płynącej obok wioski, za...

Ejże, co tam będzie w myśli sobie wszystko wymieniał. Zaraz zobaczy to wszystko, poczuje, będzie smakował i przysmak najdoskonalszy przez całe dwa tygodnie.

Droga teraz rozwidlała się. U rozstaju stał zmurszały nieco krzyż. Łagodnie spogląda w dół niezgrabnie, ale z jakimś przejmującym wyrazem słodyczy wyrzezana z drzewa przez domorosłego artystę twarz Chrystusa. Jan na moment przystanął, przyjrzał się tej twarzy, uchylił czapki. U stóp krzyża leżało naręcze polnych kwiatów, położonych tutaj troskliwą ręką.

Nie szedł już teraz, a prawie biegł. Parło go do swoich bliskich, do chaty rodzinnej. Za zakrętem pokazały się już domy, długim szeregiem ciągnące się nad rzeką. Ale oto bliżej ujrzał brata. Kosił. I on i dwaj jeszcze żniwiarze, równo kładący obok siebie pokosy stali do niego odwróceni tyłem. Nie widziały go również dziewczęta wiążące snopy wprawnymi ruchami ramion.

Poznał już z daleka. To był Józef wraz ze stryjem. Trzeciego mężczyzny nie znał. Kobiet też nie rozpoznawał.

Zwolnił nieco kroku, zszedł cicho na pole, skradał się ku koszącym. Chciał ich zaskoczyć. Na pół drogi stała wetknięta w ziemię kosa. Obok na snopku leżała osełka. Przystanął, coś mu widać zaświtało w głowie, uśmiechnął się bowiem szelmowsko. Postawił walizkę na ziemi, zrzucił marynarkę, zakasał rękawy, podciągnął w górę nogawki u spodni, krzepko uchwycił kosę w garść.

- Żeby tylko nie zauważyli - zamruczał do siebie. Szedł cicho, skradając się jak kot. Oczy uważnie wpatrywały się w piątkę ludzi, tuż przed nim.

- O, licho - zaklął.

Jedna z dziewczyn na chwilę rozprostowała grzbiet, przeciągnęła ramiona. Obejrzała się wtedy do tyłu, dojrzała Jana. Twarz jej przyoblekła się wyrazem zdziwienia. Dojrzał dorodną, zgrzaną twarz. Kosmyk włosów igrał z wiatrem nad czołem.

Prędko położył palec na ustach. Bał się, że to jednak nie wiele pomoże. Nie wstrzyma, wykrzyknie, wskaże go tamtym. Cały kawał na nic. Nabrał sympatii dla dziewczyny, gdy zrozumiała go, dyskretnie skinęła głową w porozumiewawczym znaku. I zaraz potem, aby nie zwrócić niczyjej uwagi, pochyliła się znowu nad snopem.

- Mądra baba - pomyślał Jan z uznaniem - Ciekawym, kto to taki, co za jedna? Więcej nie zastanawiał się. Przystanął za ostatnim żniwiarzem, rozkraczył się, zamachnął kosą. Zboże z szelestem poddało się ostrzu. Na ten nowy szelest trzej żniwiarze odwrócili się jakby na komendę. Jeden zakrzyczał głośno, radośnie:

- Jan!

I ruszył ku niemu. Kosę wbił sztorcem w ziemię, rozkrzyżował szeroko ramiona. Ściskali się serdecznie, mocnym chłopskim uściskiem. Jan chichotał rozradowany z kawału, jaki wypłatał. Józef dopytywał się ciekawie

- Przyjechałeś w powszedni dzień?

- Mam urlop. Będę tu dwa tygodnie! A wracać? Obaj nie posiadali się z radości. Potem Jan witał się z pozostałymi. Ze stryjem, z trzecim żniwiarzem, w którym dopiero teraz poznał syna kowala, z jego siostrą. Nie znał tu tylko tej dziewczyny, która przed chwilą pomogła mu tak sprytnie. Ładna była. Jasne włosy zwinięte na tył głowy w grube warkocze okalały jej młodą, błyszczącą teraz od potu twarz. Zza czerwonych warg świeciły równym szeregiem białe zęby.

Józef przedstawiał:

- Antosia, wiesz, od Zwolików, moja narzeczona.

Antosia od Zwolików? Tak urosła? A jaka to dzisiaj ładna pannica. Dobrze Józef wybierał. Z uznaniem spojrzał na brata.

Pogwarzyli jeszcze trochę, potem znów stanęli do roboty. W cztery kosy szło im o wiele szybciej. Dziewczęta musiały teraz zwijać się na całego za nimi z odbieraniem snopów.

Dopiero gdy usiedli pod krzakiem, aby spożyć przyniesiony obiad, rozwiązały się im języki. Jan opowiadał o mieście, o wspaniałym tempie rozrostu Warszawy, o tym, że został przodownikiem pracy, że kończy kurs techniczny, zostanie majstrem, technikiem. Józef dzielił się z nim nowinami wiejskimi. Pięknie obrodziło w tym roku. Pan Bóg chleba nie poskąpił. Zboże wyrosło na schwał, bujne było, gruboziarniste.

[190]Mówiły i dziewczęta. Jan patrzał na twarz przyszłej żony brata, słuchał jej słów i coraz bardziej pochwalał wybór Józefa. Dobrą żonę dostanie...

Potem pracowali do wieczora. Łan zboża jeszcze nie ściętego malał szybko. Gdy wreszcie krótko przed zmierzchem skończyli, gdy z trudem prostowali zmęczone ciała, a rękawami koszul ocierali pot z czoła, Jan z zadowoleniem oświadczył:

- Jutro skończymy, jeżeli nam pomożesz - spojrzał na brata.

Józef tylko skinął głową. Lubił tę robotę. Chyba najprzyjemniejszą z robót wiejskich, choć taka ciężka. Pomyślał, jak to będzie dobrze, gdy ludzie wszystko już żąć będą żniwiarkami...

Dziewczęta przysiadły jeszcze na miedzy i plotły jakieś girlandy, układały kwiaty w bukiety. Pełno tu było bławatków, gdzieniegdzie wykwitał mak czerwony, czasem kąkol, cudem jakimś zachowany. Palce ich poruszały się szybko i sprawnie. Jan patrzał przez chwilę, nie rozumiejąc celu ich pracy. Przecież jeszcze nie dożynki, więc po co te bukiety, wianki? Ale potem się domyślił...

I rzeczywiście. Nie poszli od razu w stronę wioski, ale zawrócili jeszcze kawałek w stronę owego zmurszałego nieco krzyża. Dziewczęta owinęły drzewo girlandą rozesłały kwiecie u podnóża.

Przyklękli wszyscy na chwilę, zmówili modlitwę. Stryj, gdy podnosili się z klęczek, powiedział krótko:

Żniwa, złoty, chlebodajny czas. Kiedyż, jak nie teraz, najbardziej Bogu za Jego dary dziękować?

Przytaknęli.

A potem wracali ciężkim, spracowanym krokiem do domów. Twarze ich były radosne, przepojone uśmiechem spełnionego zadania.

Dziewczęta zanuciły popularną piosenkę.

Z lekka zaczynało się zmierzchać. Od rzeczki i stawów zarechotały gwarnym chórem żaby. Skądś zaterkotał derkacz. Nad rojstami podnosiła się mgła.

Wieś szumiała jak ul. Nie dziwne to - czas żniwa przecie...

Ale zaraz potem ucichło wszystko - jutro też czekała ciężka praca. Trzeba było sił do niej nabrać.

Jan długo nie mógł zasnąć. Myślał o tym, jak dobrze zrobił, wybierając się na urlop właśnie na wieś, w dodatku jeszcze na wieś rodzinną. Tutaj najlepiej wypocznie, nabierze nowych sił do dalszej pracy...

Gdzieś tam zahuczała sowa. Ale Jan już jej nie słyszał. I jego wreszcie zmorzył głęboki, spokojny sen...


NIE ZAWIÓDŁ SIĘ

O. Gemelli, rektor uniwersytetu w Mediolanie, miał ojca, który był długie lata niewierzącym lekarzem, a choć był bliski śmierci nie okazywał najmniejszej chęci nawrócenia się. O. Gemelli, wielki czciciel Serca Jezusowego, cierpiał wiele z tego powodu. W czasie audiencji, jaką O. Gemelli miał u papieża Benedykta XV, gdy rozmowa zeszła na temat ojca, papież powiedział:

- Zapewniam cię, że Serce Jezusowe nie odmówi twemu ojcu łaski nawrócenia.

Rzeczywiście, Podczas gdy O. Gemelli odprawiał Mszę św. z okazji poświęcenia kaplicy uniwersyteckiej, kiedy odwrócił się, by udzielić Komunii Św[iętej] profesorom i studentom, zadrżał nagle, zapominając słów modlitwy, jaką się odmawia. Między przystępującymi do Komunii Św[iętej] był jego ojciec.