Misjonarz trędowatych

(W SETNĄ ROCZNICĘ URODZIN O. JANA BEYZYMA[1])

Wśród uczniów, którzy pod koniec ubiegłego wieku przesuwali się przez zakład wychowawczy Jezuitów w Chyrowie, długo żyła pamięć kapłana, który pod niejednym względem stanowił pewną osobliwość w sporym gronie zakonnych swych współbraci. Zbudowany silnie, ale jakby od siekiery tylko ociosany, nie miał nic miękkiego ni delikatnego w twarzy i całej postaci. Nawet wejrzenie oczu, patrzących bystro spod krzaczastych brwi i zmarszczonego zwykle czoła, choć szczere i proste, było raczej twarde niż przymilne. W ruchach i sposobie mówienia zaznaczała się pewna szorstkość, nie przykładająca wielkiej wagi do form i ogródek.

Syn Jana i Olgi ze Stadnickich, pochodził z rodziny kresowej, która od kilku wieków zadomowiona w Polsce, poza brzmieniem nazwiska, zatraciła już była wszelkie ślady mongolskiego pochodzenia. Mimo to lubił O. Beyzym wspominać żartem o tatarskiej krwi, płynącej w jego żyłach.

Wyrastał dopiero z dzieciństwa, kiedy, zamożna dotąd rodzina, na skutek powstania styczniowego, popadła nagle nieomal w niedostatek. Twardą pracą, którą zresztą podejmował nie tylko bez goryczy, ale z rodzajem świętej dumy, starał się najbliższym swoim przyjść w pomoc. Prawdopodobnie byłby się wykierował na agronoma, bo z wsią i z rolą z natury był zżyty. Bóg jednak życiem jego inaczej rozrządził. Po ukończeniu szkoły średniej w Kijowie, z wyraźnym powołaniem obrał stan duchowny i w roku 1872 wstąpił do nowicjatu Tow. Jezusowego w Starejwsi, w ziemi Sanockiej.

Wyświęcony na kapłana w r. 1881, prawie zaraz po skończeniu studiów, skierowany został do pracy wychowawczej w konwikcie, zrazu tarnopolskim, a od r. 1887 w chyrowskim. Sprawując przeważnie skromne funkcje prefekta zakładowej infirmerii, ogromnym poświęceniem i szczerą, lubo bynajmniej nie miękką, miłością pozyskał sobie cześć i przywiązanie kilku pokoleń chyrowskich wychowanków.

Że O. Beyzym jest zakonnikiem niepospolitej cnoty, głęboko pobożnym i pełnym zaparcia siebie; że ma kryształowy, nieugięty charakter, a pod pozorami szorstkości, złote, kochające serce - z tego wszyscy zdawali sobie sprawę. Już kierownik jego w nowicjacie, O. Henryk Jackowski, wyrażał się o jego życiu wewnętrznym z największym uznaniem. Kiedy jednak po zakładzie gruchnęła wieść, że ukochany "Tatar" chce jechać na Madagaskar, by tam w posłudze trędowatych żyć i umierać, ogarnęło wszystkich zdziwienie, z serdecznym wzruszeniem zmieszane.

Pokazało się niebawem, że wieść odpowiadała prawdzie. Pod wpływem wspomnień ks. Welignera "Trzy lata wśród trędowatych", obudziło się w O. Beyzymie powołanie do tej ofiary, jednej z największych, na jakie zdobyć się może miłość Boga i bliźnich. Dla niego specjalnie było to przedsięwzięcie tym cięższe, że prawie nad życie kochał i Polskę, którą miał opuścić na zawsze i młodzież konwiktową, której poświęcił kilkanaście najlepszych lat swego życia.

Była to jednak natura taka, że, kiedy raz zrozumiał wezwanie Boże. nie zwlekał ani chwili. Gdy tylko otrzymał pozwolenie władz zakonnych, poczynił zaraz najpotrzebniejsze przygotowania i 17 października 1898 roku puścił się w drogę. Z jakim zaś usposobieniem zaczynał to życie powolnego męczeństwa, to maluje następujący, drobny na pozór, epizod. Aby na misjach mieć spokój z zębami, postanowił wyjąć je wszystkie i na ich miejsce zastosować sztuczną szczękę. Kiedy dentysta w Przemyślu wydobył mu z biedą jeden z potężnych "tatarskich" zębów i chciał dalsze operacje odkładać na później, "O nie, panie" - odparł ks. Beyzym - "proszę wszystko wyrwać na jednym posiedzeniu". Wrócił oczywiście do Chyrowa, mając zamiast dziąseł jedną ranę (nie chciał słyszeć o znieczuleniu), ale tak zaprawiał się mężnie do tego heroizmu, co miał być odtąd treścią całego jego życia.

Po dość szczęśliwej podróży, stanął w Tananariwie 30 grudnia wspomnianego roku. Zaczęło się od gwałtownej febry, którą wszyscy Europejczycy w tym fatalnym klimacie, z początku zwłaszcza przechodzić muszą. Potem wdział się do opanowania trudnego malgaskiego języka. Do odległego o dwie godziny drogi, przeznaczonego sobie schroniska dla trędowatych w Ambahiwuraku przeniósł się na dobre już w połowie lutego, odprawiwszy tam pierwszą Mszę świętą dwa tygodnie przedtem, w uroczystość Matki Bożej Gromnicznej.

O. Beyzym zastał na Madagaskarze dwa rodzaje schronisk dla trędowatych. Zakłady rządowe były to właściwie straszne obozy koncentracyjne, strzeżone jak więzienia, gdzie w zupełnym zaniedbaniu ginęły ciała a bardziej jeszcze dusze, wydane na pastwę skrajnego zepsucia. W schroniskach zostających pod opieką katolickich misjonarzy, ze strony duchowej było daleko lepiej, ale ze strony materialnej panowała często nędza, nie wiele mniejsza niż pod twardą rządową ręką.

Ta nędza boleśnie ścisnęła serce Misjonarza, gdy znalazł się na tym polu pracy, gdzie kilka lat miał przepędzić w niewypowiedzianym, a daremnym prawie, trudzie.

Na schronisko w Ambahiwuraku składały się cztery baraki mieszczące razem około 150 osób. Były one podzielone na izby, a raczej nory bez okien, których jedyne umeblowanie stanowiły rogóżki rozciągnięte na ziemi i żelazne trójnogi zastępujące kuchnię. W każdej bowiem takiej izbie, mieszczącej zazwyczaj całą rodzinę, gotowano strawę na miejscu, choć, prócz drzwi, nie było żadnego komina. Panował więc po tych norach brud nie do opisania, nie mówiąc o strasznym zaduchu, nieodstępnym towarzyszu trądu. Lekarstw i bandaży brakło zupełnie. Odzienie chorych stanowiły najprymitywniejsze łachmany. Ponieważ centrala misyjna nie mogła niczego dostarczać, prócz ryżu, i to w niedostatecznych ilościach, a pole schroniska, uprawiane przez samych trędowatych, dawało z biedą trochę manioku, patatów, kukurydzy i fasoli, nieraz i głód zaglądał do nędznych barłogów, na których rozgrywały się i tragedie nieludzkich cierpień za trądem idących. Pomiędzy barakami był kościółek, tak biedny jak stajenka betlejemska, a obok mieszkanie misjonarza, mało co lepsze niż to, które zajmowali trędowaci.

Odkąd O. Beyzym rozejrzał się dokładniej po całym tym zbiorowisku wszelkiej biedy, tym żywsze współczucie ogarnęło jego duszę, że nieszczęśliwy lud, szukający tutaj poniewolnego schronienia, mimo wielu łatwo zrozumiałych błędów, był jednak w gruncie tak dobry i tak skłonny do przyjęcia wiary chrześcijańskiej. Te pierwotne dusze, dalekie od wszelkiej kultury, ale z natury cierpliwe i łagodne, miały w sobie coś dziecięcego, co ujmowało za serce. Choć zrazu, póki Misjonarz nie opanował ich języka, nie łatwo im było z nim się porozumieć, z chwilą gdy odczuli gorącą miłość, z jaką do nich się zbliżał, zaczęli garnąć się do niego z każdą potrzebą, jak dzieci do matki. Ojciec musiał opatrywać cuchnące rany, pomagać i radzić w każdej biedzie domowego gospodarstwa, godzić zwaśnionych i rozsądzać spory, zaprowadzać w schronisku jaki taki ład i najprymitywniejsze przynajmniej ulepszenia, jednym słowem był wszystkim, a najbardziej opiekunem dusz, które oświecał, pocieszał i do Boga prowadził, zwłaszcza gdy nadchodziła ostatnia godzina. Patrzącym na jego pracę przypominały się słowa św. Pawła do Tessalończyków: "Staliśmy się malutkimi pomiędzy wami, jak mamka ogrzewająca synów swoich. Robiąc dniem i nocą, aby żadnego z was nie obciążyć, chcieliśmy dać wam nie tylko Ewangelię Bożą, ale też i duszę naszą, boście się nam stali najmilszymi".

Istotnie, między O. Beyzymem a gromadą czarnych jego piskląt - ta terminologia ustaliła się od początku - zawiązał się wnet stosunek najserdeczniejszej miłości, takiej, jaka tylko z miłości Bożej płynąć i dlatego do Boga tylko zmierzać może. Trędowaci nie mogli po prostu obejść się bez św. Ojca, a i on w tych biednych, zeszpeconych ciałach i prymitywnych duszach upatrywał jakby nową swoją rodzinę w Chrystusie.

A jednak, mimo to wszystko musiało przyjść rozstanie! O. Beyzym niebawem zrozumiał, że, przy największych nawet wysiłkach, nie potrafi w Ambahiwuraku zapewnić swoim chorym, jakiejkolwiek możliwej egzystencji. Postanowił więc dźwigać nowe schronisko w europejskim stylu, aby i ciałom przynieść pełniejszą ulgę i duszom stworzyć warunki nieco wyższej kultury. Chcąc jednak ten cel osiągnąć, trzeba było obecne schronisko zupełnie porzucić i przeznaczyć kilka dobrych lat na wzniesienie nowego. A ponieważ z wielu względów, nie mogła nowa budowa powstać na dawnym miejscu, trzeba było, przynajmniej na czas jakiś, rozstać się z gromadką tych biednych piskląt, które bez niego już żyć nie umiały.

Sługa Boży się nie zawahał: chodziło przecież o szersze i trwalsze dzieło prawdziwej miłości.

Ale czy to dzieło było do przeprowadzenia możliwe? Na pomoc ubogiej Misji liczyć nie mógł, więc był sam i zupełnie bez grosza, a droga wiodąca do ziszczenia jego planów najeżona była takim mnóstwem trudności, że znający stosunki miejscowi misjonarze francuscy nieledwie ramionami ruszali na jego zamysły.

O. Beyzym jednak miał swój sekret, w którym miał na wszystkie przeciwności wypróbowane od dawna lekarstwo.

Od małego dziecka żywił on najczulsze a dziwnie proste nabożeństwo do Matki Bożej. Nabożeństwo to spotęgowane jeszcze w zakonnym powołaniu, doszło do zenitu w chwili, gdy rozpoczynał krzyżową drogę swej misyjnej ofiary. Jak zabrał ze sobą duży obraz Matki Bożej Częstochowskiej, który chciał umieścić w ołtarzu przyszłego schroniska, tak miało się wrażenie, że na całą tę trudną wyprawę puszcza się z Maryją jako opiekunką, orędowniczką i panią. Można powiedzieć, że nic nie robił bez Niej, składając w Jej ręce i wielkie i małe sprawy, a zawsze z najwyższą wiarą i bezgraniczną ufnością.

Tak też postąpił z wielkimi planami, które dla dobra biednych trędowatych rozpierały mu umysł i serce. Matce Najświętszej oddał wszystko; sam do Niej ustawicznie się modlił i o modlitwy innych prosił, a potem spokojnie ufał.

Jakoż powoli zaczęło iścić się dzieło. Choć ze wszystkich stron świata wołały do serc wiernych niezliczone potrzeby misyjne; choć opieka nad trędowatymi była raczej dziełem miłosierdzia, niż szerokiego apostolstwa, nad wszelkie spodziewanie obudziło się w licznych sercach, zwłaszcza polskich, żywe współczucie i zaczęło, małym zrazu, potem coraz silniejszym strumyczkiem ofiar płynąć do Madagaskaru, do biednego Ojca trędowatych. Siłą działającą z góry była tu wyraźnie łaska Królowej nieba, ludzkim czynnikiem były listy samego Misjonarza, które niezmordowanie wysyłał i publikował w czasopiśmie "Misje Katolickie".

Co prawda, były to listy tak osobliwe, że nie mogły do serc nie trafiać. Malował się w nich, jak żywy, cały Autor. Zasadniczym ich charakterem była prostota i absolutna szczerość, zupełnie niezdolna do jakiejś blagi czy pozy. Ale z tą prostotą łączył się jakiś swoisty humor, który tu i ówdzie zakrawałby na rubaszność, gdyby nie był ciągle zmieszany z uczuciami najgłębszej czci Bożej i najwyższej miłości Najśw. Panny, oraz z nutą serdecznego umiłowania tych biedaków, dla których on sam poświęcał się bez miary i dla których prosił o miłosierną pomoc.

(Dokończenie nastąpi)

[1] Urodził się 15.5.1850, zmarł 2.10.1912.