W roku 1877, w jednym z większych miast środkowej Francji, umarł zacny człowiek, który przed laty udzielał lekcji rysunków w szkole żeńskiej, prowadzonej przez Siostry Najświętszego Serca Bożego.
Oto, co lubił opowiadać ze swej przeszłości.
Sześć lat już mijało, jak uczyłem w Sacre Coeur, pozostając w najzupełniejszej obojętności religijnej, a nic, ale to nic nie zapowiadało w mym życiu najmniejszej zmiany.
Czy byłem szczęśliwy? Nikomu by nawet na myśl nie przyszło sądzić inaczej, a jednak...
W roku 1856, w czerwcu, w, chwili, gdy wychodziłem ze szkoły, zatrzymała mnie jedna z Sióstr, i wręczyła mi w imieniu Matki Przełożonej maleńki medalik Niepokalanej Dziewicy, z prośbą. abym go zechciał nosić na szyi. Nie był on ani ciężki, ani gruby, więc cóż mi szkodziło przyjąć. Przecież odmówić byłoby wysoką niegrzecznością. Wziąłem więc uprzejmie medalik z rąk zakonnicy i tegoż wieczoru zawiesiłem na piersiach. Pamiętam, że postać Maryi w sam raz spoczęła mi na wysokości serca.
Minęło ze trzy tygodnie i oto ta sama Siostra spytała mnie z jakimś tajonym niepokojem, czy noszę medalik. Gdy przytaknąłem, twarz jej rozświecił błysk radości i poczułem się wzruszonym, choć miałem ochotę do głośnego śmiechu.
- Dziękuję panu - wyrzekła - i bardzo przepraszam, że w to wątpiłam. Matka Przełożona poleciła mi poza tym poprosić pana o pewną przysługę.
- Ależ najchętniej!
- Czy pan przyrzeka?
- No, ale wypadałoby wiedzieć naprzód, do czego się mam zobowiązać.
- Niechże się pan zgodzi.
- Więc zgoda. Przyrzekam.
-Otóż nie idzie o nic wielkiego. Niech pan rano i wieczór odmawia jedno "Zdrowaś Maryjo".
Skłoniłem się na znak zgody; równocześnie jednak obiecywałem sobie w głębi duszy, że nic z tego nie będzie. Tego samego dnia wychodziłem po raz pierwszy z wielkiem niezadowoleniem i niechęcią z tego domu zakonnego, któremu tak wiele w mym życiu zawdzięczałem.
Przeszły dwa tygodnie i zupełnie nie zwróciłem uwagi na daną obietnicę, ale pewnego wieczora przypomniałem sobie nagle, że bądź co bądź przyrzekłem i nie dotrzymałem. Było mi naprawdę wstyd.
Na drugi dzień o tej samej porze wróciło to samo uczucie, już nie wstydu, ale wyrzutów sumienia, których nawet noc nie uciszyła.
Rozterka duchowa na, tym punkcie trwała coś trzy czy cztery wieczory. Nareszcie, nie opierając się nadal i pragnąc odzyskać spokój, przed udaniem się na spoczynek nakreśliłem znak krzyża i zacząłem swoje "Zdrowaś", które ku memu zdziwieniu, słowo za słowem, jakby samo przez się jawiło się na mych wargach. Nie potrafię nawet wyrazić, jakie mi się to wszystko zdawało głupie - niedorzeczne. Przysięgałem sobie, że pierwszy i ostatni raz zmusiłem się do tej śmiesznej komedii. Ale gdy nazajutrz przyszła znów godzina spoczynku, na próżno sobie groziłem i używałem gwałtu. Musiałem ulec, pochylić głowę, ujarzmić serce i znów się modlić. I tak było przez parę wieczorów, aż pewnego dnia w chwili, gdy wymawiałem słowa: "Módl się za nami grzesznymi", sam nie wiem jak znalazłem się na kolanach, cały w gorących serdecznych łzach, okrywając pocałunkami mój mały medalik i bez końca powtarzałem "Zdrowaśki". Wstałem z klęczek innym człowiekiem.
Za tydzień zbliżyłem się po tylu, tylu latach do Komunii Św[iętej], a wiara moja paliła się jasnym płomieniem już na zawsze.