(Z dzieła: "Wiara i niewiara" - ks. abp [Zygmunt] Feliński).
W jednym polskim dworku zachorowała śmiertelnie młoda jeszcze kobieta, wdowa po właścicielu wioski niewielkiej. Przybył do niej ksiądz, by jej udzielić ostatnich Sakramentów św., które przyjęła bardzo pobożnie i zdawało się, że co do pewnej swej śmierci była zupełnie spokojną. Ale na twarzy jej bladej wyniszczonej chorobą, malował się dziwny jakiś smutek i ucisk duszy głęboki. Obok chorej, przy śmiertelnym łożu klęczał zalany łzami ośmioletni jej synek, Józio, śliczny o złotych włosach chłopczyna. Konająca położyła wychudłą swą rękę na głowie chłopczyny, a wzrok jej łzawy i niespokojny przenosił się co chwila z jego twarzyczki na wiszący nad łóżkiem wizerunek Najśw. [Maryi] Panny - i okazywał ten wzrok - że los synka sieroty tak ją bardzo w ostatniej godzinie niepokoił. Wreszcie gdy ksiądz skończył swą duchowną posługę, chora przytuliła do łona zanoszącego się od płaczu jedynaka i pokazując mu obraz Matki B[ożej] rzekła do niego: "Józio mój - patrz - oto odtąd matka twoja. Kochaj Ją Józio, jak mię kochałeś i uciekaj się do Niej zawsze jak do własnej matki. Ale żebyś nigdy o tym nie zapomniał, przyrzeknij mi Józio, przysięgnij na ten obraz Matki B[ożej], że odtąd codziennie przed Jej wizerunkiem odmawiać będziesz: «Pod Twoją obronę». Przyrzeknij mi - że dotrzymasz, bo inaczej nie skonam spokojnie. Ja umieram, ja cię zostawić muszę, sierotko moja, ale jeśli kochać będziesz tę Matkę, Ona ci stokrotnie zastąpi matkę rodzoną". Po tych słowach, kiedy mały Józio pochwycił w drobne rączki święty wizerunek i tuląc go do serca wśród łez wyszeptał i żądane przyrzeczenie, konająca uspokoiła się zupełnie i wkrótce zamknęła powieki, pewna, że nie mogła w lepsze ręce oddać dziecka swojego.
Odtąd minęły lata - ów mały Józio wyrósł na młodzieńca, ale też zostawiony bez opieki, gdy się wdał w złe towarzystwa, począł hulać; wkrótce przepuścił majątek, nabawił się choroby i znalazł się w położeniu, z którego niebyło wyjścia. Do spowiedzi nie chodził:, pacierza nie mówił - jedno jeszcze mu zostało oto przez pamięć na matkę i obietnicę złożoną przy jej śmierci - odmawiał czasem "Pod Twoją obronę". Ale to go od hulaszczego życia nie powstrzymało. Gdy się wreszcie zrujnował zupełnie, postanowił odebrać sobie życie. Za ostatni grosz kupiwszy rewolwer strzelił sobie w pierś. Lecz dziwna rzecz, podczas strzału niewidzialna sił odciągnęła mu w bok rękę, tak, że kula przeszyła pierś, serca nie naruszyła i żył jeszcze kilka godzin. Bóg tak zrządził, że dał mu czas do pokuty i żalu. Wezwany ks. Feliński wyspowiadał go na śmierć i wyprawił skruszonego młodzieńca w drogę wieczności, pewny, ze stało się to za przyczyną N. Panny, która nigdy nie opuszcza tych, co się do Niej uciekają.