Było to w kwietniu 1945 r., podczas ostatnich krwawych walk drugiej Armii polskiej w okolicach Drezna.
Niewielki transport szpitala polowego otoczyły znienacka oddziały pancernej dywizji Goeringa. Po krótkiej walce z czołgami, musieliśmy ulec.
Zeskoczyłem z motoru. Obejrzałem się. Tuż, blisko mnie płonął samochód z chorymi. Niemcy dobijali rannych. Podchodzi do mnie oficer SS. "Oddać broń!" Zrywa mi z pasa pistolet. Jestem w niewoli. Przy mnie stanęli żołnierze. Każe nam ustawić się w szereg i zejść do rowu. Staję drugi z kolei.
SS-mann zachodzi od tyłu do pierwszego z brzegu. Nagły strzał i żołnierz, trafiony w głowę, usuwa się bezwładnie na ziemię. Jesteśmy więc, wbrew prawu ochrony jeńców, rozstrzeliwani.
W ostatniej chwili wznoszę myśl do Boga i udzielam ogólnego rozgrzeszenia. Sąsiad mój z lewej strony już upadł. Krótki, jak błyskawica, akt do Niepokalanej. Czuję charakterystyczne uderzenie w tył głowy, wstrząs... i tracę przytomność...
Orzeźwił mię chłód nocy kwietniowej. Żyję! Słyszę niemieckie wrzaski. Otwieram oczy. Leżę w przydrożnym rowie wśród zabitych. Budzi się we mnie dziwny, nieprzezwyciężony strach, by mię nie zgniotły przejeżdżające czołgi. Obolała twarz obłożona zakrzepłą krwią. Leżąc nieruchomo, obmyślam plan ucieczki z pobojowiska. Czekam odejścia nieprzyjaciela. Nad ranem spostrzegam wokół siebie pustkę. Czołgam się z rowu, wstaję i chwiejnym krokiem uciekam do pobliskiego lasu. Zaszywszy się w gąszcz, orientuję się przy pomocy kompasu, gdzie jestem.
Dziękuję Bogu i Jego Matce za dotychczasową opiekę i przyrzekam ogłosić tę łaskę publicznie, jeśli mi pozwoli stąd się wydostać.
Instynktownie kieruję się na północny-wschód, bo tam są nasze linie, zdradza je niezbyt odległy huk armat. Przypominam sobie, że mam z sobą jeszcze konsekrowane Hostie. Spożywam je i wzmocniony Chlebem anielskim, zaczynam wędrówkę. Nad wieczorem dostaję się znowu w strefę ognia artyleryjskiego wojsk sowieckich. Zmęczony jednak zasypiam.
Obudził mnie bliski huk dział. Na polanie dostrzegam w szarym mroku wiosennego świtu sylwetki czołgów i żołnierzy niemieckich. Za wszelką cenę nie chciałbym się dostać ponownie w ich ręce.
Czekam. Godziny dłużą się w nieskończoność, lecz żołnierze nieprzyjacielscy nie odchodzą. Pojedynek artyleryjski trwa nadal, a pociski padają koło mnie.
Nareszcie niemieckie samochody pancerne i czołgi odstępują. Niknie natężenie ognia sowieckiego. Jestem znów ocalony od śmierci.
Jeszcze jeden dzień wędrówki samotnej w nieznanych lasach i wreszcie przez mgłę zmęczonych źrenic, spostrzegam w lesie żołnierzy radzieckich. Odprowadzają mnie do swego sztabu, ten odsyła do pierwszej polskiej brygady pancernej i po paru dniach dostaję się do mojej dywizji.
Ogólne zdumienie. Wiedziano już bowiem o całkowitym zlikwidowaniu mego oddziału. Potem odprawiłem dziękczynną Mszę św., bo doświadczyłem matczynej opieki Niepokalanej, przeżywszy groźne chwile.