Zimna, lodowatym deszezem zacinająca noc.
Planty krakowskie opustoszały, światła w oknach pogasły. Roztrzęsione tramwaje miejskie przestały klekotać po ulicach. Na rynku kałuże wody odbijają trupi blask gazowych lamp.
Przed ratuszem czatownik policyjny wsłuchuje się z przyjemnością w dźwięki popularnego tanga, w szczęk szklanek i wesoły, beztroski gwar kawiarniany.
W okolicy gdzieś bawi się tłum, wypróżnia puchary życia i wypchane banknotami portfele, kupuje za pieniądze rozkosz i miłość.
Bawi się tłum? Niechby! Ale czy to jest tłum?
Policjant głębiej wtulił głowę w szeroki kaptur i podszedł do oświetlonego baru. Sylwetki rozbawionych gości odbijają się jak cienie na matowych szybach nocnego lokalu. Z okien bucha rozgwar beztroski i życie.
A na schodach wtulone w kąty trzy zwłoki ludzkie. Skostniałe ręce rozpaczliwie wciągają rozłażące się łachmany na wychudłe ciało. Resztkami ubrania przykryta stara kobieta trzęsie się cała od kaszlu. Deszcz ze śniegiem zacina jej w oczy. Brodaty mężczyzna bose nogi owinął kawałkiem szmaty, spluwa i klnie po cichu. - Po cichu przeklina świat.
W barze i kasynie twarze pijane koktajlem, dostatkiem i rozkoszą. Na dworze deszcz i nędza.
* * *
Pod kościołem franciszkanów i dominikanów śpi pokotem kilkunastu nędzarzy. Zimniej im tu niż w przedsionku baru, ale przynajmniej nie spoglądają prosto w oczy bezczelnemu egoizmowi ludzkiemu: Rano nie kopną ich tutaj sprzed bramy - dadzą kromkę chleba i gorącej zupy.
Policjant obszedł setkę podobnych przytułków nędzy. Pod bramami - na plantach - pod mostem - na śmietniskach - wszędzie nędza brudna, zawszona, odarta i głodna. Gdyby z całej Polski zebrać tych nędzarzy, możnaby z nich założyć spore miasto. Gdyby ich ściągnąć z całej Europy, powstałoby ogromne, wielomilionowe państwo nędzy.
Czy dla tych milionów ludzi zabrakło już miejsca na ziemi? Czy zabrakło już dla nich pożywienia? Może się już wyczerpały bogactwa naturalne ziemi i wszystka biedota ginąć musi?
Ale! W ogromnych nowożytnych bankach zamrożone masy pieniędzy pleśnieją.
Wznoszą się coraz wyższe góry nagromadzonego zboża, ziemniaków i przeróżnych produktów ziemi.
Czekają daremnie setki tysięcy owiec i bydła rogatego na swych nabywców.
Bogactwa natury wystarczą całkowicie na pokrycie zapotrzebowania ludzkiego.
Bóg wszystkim daje i obficie daje.
Ale jedni gromadzą całe góry dobytku, a drudzy z ogniem głodu pożerają oczyma te bogactwa.
Pan Bóg obficie nam daje!
Ale hodowcy amerykańscy wybijają po kilkaset tysięcy owiec rocznie, by nie dopuścić do obniżenia cen mięsa i wełny na rynkach międzynarodowych. Ale w Australii spalono i wysypano w morzę kilkadziesiąt tysięcy ton pszenicy, by nie stracić nic przez obniżkę cen. Wylano bezużytecznie całe cysterny mleka.
Bóg daje a człowiek niszczy.
Człowiek przewrotny, chciwy i samolubny niszczy dary Boże i nic go nie obchodzi, że tysiące a nawet miliony ludzi cierpi głód, nie widzi nigdy białego pszennego chleba, nie pija nigdy mleka, ani nawet w niedzielę pozwolić sobie nie może na kawałek mięsa.
Nic go nie obchodzi, że tysiące niemowląt - najniewinniejszych istot - zapada na suchoty od pierwszych dni życia, bo nie ma dla nich kropli mleka na ziemi, nie ma mieszkania uczciwego, tylko wilgotna nora w suterenach lub nieopalone poddasze.
Wstrętne samolubstwo opanowało ludzi i całe narody. Ludzie zapomnieli o najświętszym prawie boskim:
Kochaj bliźniego swego!
Krwawe doświadczenia wojny światowej, przewroty gospodarcze i społeczne, wreszcie płynący z nich wielki kryzys światowy pokazały nam wyraźnie, że dobrobyt materialny ściśle należy od dobrobytu moralnego nie tylko jednej kasty ludzi, ale wszystkich narodów. Z konieczności człowiek musi się oglądać na swego bliźniego.
Brak ładu religijnego i społecznego opartego na dwu najważniejszych przykazaniach Bożych mści się na nas srogo. Ludzkość, której popędy niszczycielskie i zaborcze wezmą górę nad przykazaniem miłości bliźniego, wyginie przy dzisiejszym stanie techniki wojennej, a niedobitki wrócą do stanu barbarzyństwa lub zostaną wchłonięte przez moralnie silne narody.
Cienie tańczących na arenie życia par nie mają Boga w sercu, wyrzuciły Jego prawa z sumienia, pogardziły Jego przykazaniami. Nie rozumieją już języka, który im mówi: Kochaj bliźniego swego jak siebie samego!
Człowiek nowoczesny przesiąkł do szpiku kości samolubstwem, wszędzie szuka tylko korzyści osobistej.
I stąd zło!
I dlatego głodny nędzarz ginie z zimna i wycieńczenia przed rozbawionymi lokalami.
Nie wróci błogosławieństwo Boże, dopóki każdy człowiek, mały i wielki, bogaty i biedny, kupiec i minister, pan i chłop nie będą zachowywali przykazania miłości, dopóki spośród nas nie znikną egoiści i samoluby.
Będziemy mieć sławę i potęgę narodową, zjazdy i obrady osiągną dobry skutek, zaimponujemy światu godnością Związku Narodów, ale tylko wtedy, jeśli będziemy mieli miłość. Jeśli miłością wzgardzimy, wszystko na nic! Nędza będzie nas gniotła, dopóki nie nastanie dawne poszanowanie praw Boskich, dopóki przykazanie miłości nie zostanie wprowadzone w zwyrodniałe życie dwudziestego wieku.
Wy przynajmniej, Rycerze i Rycerki Niepokalanej, wprowadźcie w życie najświętszy obowiązek miłości Boga i bliźniego i przyczyńcie się przez to do uzdrowienia bardzo chorego społeczeństwa ludzkiego.