Kasztel Płaczącej Pani
Rycerz Niepokalanej 9/1951, grafiki do artykułu: Kasztel Płaczącej Pani, s. 275

Opisy zdjęć powyżej, od lewej: [1] Figura Matki Bożej w La Salette [2] "Rozmowa"


Z ołowianego nieba żar spływa ulewą i Paryż płonie jak rozjarzony kocioł. Kto żyw, zbiega w góry, nad morze. Dworce pękają od tłoku. Umęczone miasto wypluwa co dzień wielotysięczne, rzesze podobne wojsku w rozsypce. Nie pianowe to już wywczasy, ale gorączkowa pogoń za haustem powietrza! Byle wyślizgnąć się z łakomych, wszechogarniających macek ("ville tentaculaire"), poczuć pod stopami nie asfalt już, ale prostą, czarna ziemię, zachłysnąć się ostrym zapachem ziela!

Po dłuższej, smętnej konfrontacji z białą kartką papieru, w przypływie i nagłej energii otarłam pot spływający z czoła i dobyłam z szuflady - plecak. Trudno! Najzawołańsze twierdze niekiedy kapitulują. Widok plecaka ożywia mnie nagle. Czuję wzbierające instynkty pastusze i wsiowe... Uciec. Zaraz. Plecak gotów... Dokąd? W góry oczywiście! Wpada mi do głowy nazwa La Salette... Za trzy dni Matka Boża Zielna! W sam raz okazja, by połączyć piękne z nadobnym... Pociąg za parę godzin. Nie mam miejscówki, a całą noc nijak jakoś stać.

Opatrzność czuwa nad straceńczymi pomysłami. Nawinął mi się w tym właśnie ważkim momencie, Bogu ducha winien, na pokutę za swe grzechy wi[275]docznie przywiedzion, przetowłosy i skąpowąsy, w Platonie gmerający i z teologią flirtujący, od ziemi niedawno odrosły, lecz pełen na przyszłość rozmachu - Janusz... Onoż to pacholę, jako się rzekło za grzechy swe nawinąwszy mi się w momencie decydującym, przyjęło na się trudną rolę już nie serc zdobywcy (w czym już się był nieco trenował ze zmienną fortuną), lecz o ileż trudniejszego podboju naszpikowanych wagonów.

Z rycerskim animuszem chwycił plecak, by dodać sobie ducha krzyknął: "Ha!", "Kęsim, Kęsim" - i pognał na dworzec Lioński. Wskoczył w pędzie do wyjeżdżającego na stację pociągu, wpił się w jedno z rzadkich miejsc, nie opatrzonych zielonym języczkiem (czyli francuską miejscówką), wyjął z kieszeni marynarki Platona i zagłębił się w lekturze. I gdyby w ostatniej chwili mój najzacniejszy anioł stróż nie był go wyciągnął za uszy na peron, genialny zdobywca byłby zapewne pojechał zamiast mnie sieroty, tropiącej go jak wyżeł zaczajoną zwierzynę wzdłuż niezmiernej gąsienicy wagonów, oblepionych niby winne grona.

Wczesnym rankiem - Grenoble. Autobusem - do Corps. Powierzam walizkę z książkami cudacznej dryndzie, która za chwilę zacznie się w górę windować i sama z plecakiem ruszam skrótem, tzw. "dróżką świętego Juliana", na prawo.

Powietrze rześkie, ranne rozdyma jak żagiel zwiotczałe płuca, bije do głowy, jak wino. Kiedyż to ostatni raz szłam z plecakiem? Ach prawda, przez Pireneje, nocą i pod niemieckim obstrzałem. Dziś idę sobie w biały dzień, jak gdyby nigdy nic. Odpędzam prędko myśli o Tatrach, jakżeż innych, pruję ciszę, coraz większą, rytmem kroków kruszących piarg i patrzę, patrzę!

Niechżeż się nikt tędy iść nie waży, kto miewa zawroty głowy! Ostra grań, na prawo przepaść, na lewo ściana. Krok nieopatrzny - i bywaj bratku! Najdawniejsza to droga nawet dyliżansów nienawykła, dostępna piechurom tylko i to tęgim oraz osłom i mułom. Nowy "gościniec" mało wiele lepszy, siwą smugą snuje się wzdłuż innego zbocza.

W górę, wciąż w górę! Niełatwą Najświętsza Panienka obrała tu sobie gospodę! Wdzięczny, lecz i stromy do niej dostęp! Tyle czytałam, a nawet pisałam o La Salette i oto wydaje mi się nagle, że nic nie wiem i ruszam na wyprawę odkrywczą.

Hen na prawo rozsiadł się wieloraką ciżbą głowic i szczytów fioletowy masyw Obiou. Słońce powoli rozsnuwa welon rannych mgieł. Uczepione, do grani marudzą nieco jak kapryśne baranki. Złoci się łysina zbocza, wymoszczona skąpym mchem. Mijam ostatni zagajnik bukowy, mostek na ruczaju "Sezia" i teraz dopiero zaczyna się ostra wspinaczka, ścieżką zwaną "Grippet", jako że czasami, przy ślizgawicy, wszystkie kończyny w robocie...; "on s’agrippe"...

Wyżej i coraz wyżej. Zielona czeluść obok mnie rozrasta się z wolna w olbrzymi cyrk, centkowany pękami osiedli. Oto, na prawo, Ablandins, roboczy postój przed stu laty małych zwiastunów i start cudownego orędzia. Słońce złotą kulą pruje szafir nieba, nieskalany jedną chmurką, i praży niemiłosiernie. Mijam zakręt "z pieca na łeb" i spotykam kobietę o twarzy ogorzałej i w górskim rynsztunku - bosą. Idzie wolno po ostrym piargu, najwidoczniej nienawykła. Podnosi na mnie siwe, wierne oczy i uśmiecha się tak ujmująco, że mimo woli zwalniam kroku. Zamiast ją minąć zaczynam iść obok niej. Patrzę na swoje grube, podkute buty i robi mi się głupio. Zdawkowa rozmowa trwa ledwie minutę. Nieznajoma mówi tak, jak gdybym była kimś bardzo jej bliskim. Nie pyta. O sobie mówi. Z końcem wojny jej szesnastoletni syn uciekł do Anglii, do RAF-u. Podrobił papiery, udał dorosłego, dostał się do szkoły pilotów, zaczął latać, spadł: słych o nim zaginął. [276]Jednocześnie córka jedynaczka chorowała ciężko lekarze ją odbiegli. Wówczas matka poszła po sukurs do płaczącej Pani. Boso. W śnieg. Doszła, bo niosły ją skrzydła najserdeczniejszego bólu.

- Wtedy dopiero zrozumiałam po raz pierwszy Jej łzy...

Smagał ją wicher i śnieg. Krwawiły stopy. Na białych graniach nie było żywej duszy. Dopadła świętego miejsca ostatkiem sił. Użaliła się, przyrzekła.

- Któż by zrozumiał, jak nie Ona? Mówiłam, jak matka Matce.

Wrócił, cudem ocalały syn. Wyzdrowiała córka. I odtąd, co rok, spełnia wotum. Idzie boso, z Corps, pątniczym szlakiem. Już tylko nie zimą, a latem.

Odpowiada po prostu, nie dobierając słów.

- Pani na Salette próbuje, lecz nigdy nad siły. Chyba że ktoś jej prawo da i wstąpi sam na drogę stromej pokuty. Dziwne rzeczy się tu wyrabiają z duszami! Są tacy, co się boją tu przyjść. A Pani pierwszy raz?

Patrzy na mnie badawczo i znów się uśmiecha. Siwe włosy ma na skroniach i tyle słońca w oczach! Potakuję głową.

- O, to proszę uważać! Nigdy nie wiadomo, co może wyniknąć z takiej pierwszej wizyty. Znam takich, których przewróciła podszewką do góry. Czasami - nic. Ale czasami to jakby łuski spadły z oczu. Łaski tutejsze nie zawsze są lekkie...

Ma głos miły, stłumiony; mówi z przerwami i jakby do siebie. Nowy zakręt i nagle, w dali na łysinie płaskowyżu ostrym konturem odcina się ni to kasztel, ni klasztor. Dwie tęgie wieże ostro ścięte, coś jak wykusze potężnych baszt i u stóp rozesłana chmara białych roztrzepotanych gołębi. Biały, szumiący kobierzec. Przystanęłam zdumiona:

- Cóż to?

Nieznajoma roześmiała się dźwięcznym, młodym śmiechem:

- Prześcieradła suszące się na wietrze. Co dzień suszy się tu jakich tysiąc prześcieradeł. Ale z daleka nie sposób rozpoznać, dziwią się wszyscy przybysze. W gospodzie może stanąć noclegiem jakich tysiąc osób. Są cele malutkie i dormitoria. Zobaczy pani. Wszystko bardzo ubogie i proste. Naumyślnie. Ojcowie tutejsi chcą, żeby Pani Płacząca była jedyną atrakcją. Miejsce tu pokuty, nie wywczasów. Nawet by nie wypadało, żeby stanął tu hotel z komfortem, niechżeż nas Pan Bóg broni! Czy Pani nie uważa, że łzy Matki Bożej zobowiązują?

Przystanęła, spojrzała na mnie badawczo, lecz widocznie nie stwierdziła żadnego sprzeciwu, gdyż znowu uśmiech rozjaśnił jej twarz i ciągnęła głosem jeszcze cieplejszym:

- Pomogę pani rozeznać się trochę, ale nawet beze mnie czułaby się pani zaraz jak w domu, jak we własnej rodzinie. Nikt tu nie pracuje za pieniądze. Pielgrzymki zaczynają się w maju, trwają do końca września. Zimą tylko kilku ojców i braciszków trwa na posterunku, czasami tygodniami odcięci od świata, zablokowani śniegiem, bez światła ni poczty. Proszę pomyśleć: 1.800 metrów nad poziom morza - i taki oto dostęp! Więc co rok ofiarowują się poniektórzy pątnicy na usługi Płaczącej Pani. Pracują za darmo, lecz z jaką radością w sercu! Ja również spędziłam tu jedno lato, w roli posługaczki. Myłam naczynia, szorowałam podłogi, sprzątałam. Najgorzej z praniem, gdy ręce pękają od wody lodowatej. Co rano te gołąbki fruwające na wietrze tężeją jak martwe, ścięte szronem, trzeba odrywać każde prześcieradło!

Zwija się taśma urwistej drogi, jeszcze jeden zakręt - i klasztor staje się na rzut strzały, krępy, mocny, świadom siebie, w doskonałej kompozycji z pejzażem. Stroma ściana legia zboczem, haftowanym ściegiem usypisk i piargów naniesionych przez wiosenne ruczaje. Płaty zieleni coraz skąpiej znaczą łysą grań, rozzłoconą słońcem. Ani drzewa, ani krzewu: surowa samotnia, skupione pustkowie u wylotu wszystkich ścieżek, tnących nagie zbocza. W prawo - widok na Alpy, Rozsiadła się kompania milczących olbrzymów, wczepili się stopami w zieleń kotliny, rankami i wieczorami palą tęgie fajki mgieł, dziwując się niezmiernie od stu lat nagłym na wiedźmom nieba. Że też na nich właśnie taki honor spadł!

Dziedziniec przed klasztorem roi się od łudzi. Przeważnie młodzi, ogorzali z plecakami, roześmiani. Melduję się przy okienku ogromnie miłej, siwej pani. Owszem. Mam celę. Numer 145. Podaje mi klucz i pęk różowych karteczek: to kwitki na obiady.

Wąziusieńka kliteczka, z wąskim tapczanem, oknem jak wykrzyknik, krzesłem, miednicą i dzbankiem: oto wszystko. Mimo woli myślę: co też robią [277] korpulentne pątniczki? Rzucam plecak i ruszam na zwiady. Powietrze takie rześkie i lekkie, że czuję skrzydła.

A więc najpierw "cudowna kotlina", wyżłobiona przez ruczaj wyschły od dawna. Proste, żelazne sztachety znaczą ślad drogi, jaką przebyła Płacząca Pani. Rychło stwierdzili pątnicy przejmującą analogię między tą drogą a tamtą, krzyżową, od Piłata po Golgotę. Nie wiedzieli nic o tym pastuszkowie, gdy z niezawodną wiernością odtwarzali szlak niezapomniany! Toteż lud od pierwszej chwili związał tę drogę ze stacjami Męki Pańskiej. Pełznie oto w górę jak olbrzymi wąż, któremu Pani Wniebowzięta stopą miażdży głowę. Lecz zanim głowę mu zmiażdży, na dnie wykrotu, siedzi oto i płacze.

Posąg z brązu odtwarza najwierniej wyznania dzieci. Siedzi oto w stroju chłopki tamecznej, w fartuchu i chustce, w czepku przetkanym różami Na piersiach krzyż "jakby żywy". Łokcie oparła na kolanach, twarz ukryła w dłoniach. Płacze.

"Gdym po raz pierwszy ją zobaczył - opowiada Maximin - pomyślałem, sobie, że to pewnie jakaś mama, którą dzieci pobiły, więc uciekła w góry i płacze".

"Dzieci ją pobiły..." Nie myślał mały trzpiot, że przyczynę łez rozeznał tak trafnie! Matka Bolesna stała pod krzyżem, lecz tutaj rzekłbyś ból jest ponad jej siły, przygniata ją swoim ogromem. Już nie stoi, a siedzi, wpół zgięta, a spod splecionych palców toczą się grochem łzy...

Pierwszy ten posąg fundował pątnik hiszpański Conde Penalver, szesnaście lat po objawieniu. Jest masywny, prosty i nie razi zgoła, dlatego właśnie, że nie ma pretensji odtworzyć tego, co niewysłowione. Przed Płaczącą Panią stropione, stoją dzieci. Maksymilian ściska mocno w ręku kij. Wszak pod pierwszym wrażeniem i w przypływie męskiej energii szepnął dziewczynce: "Nie bój się gdyby chciał nam coś złego zrobić tak go zdzielę, że aż hej! Nie widział jeszcze, kto się kryje w mgielnej poświacie! Aż rozsnuł się świetlny krąg, ujrzeli Płaczącą Panią. Gdy podniosła głowę i spojrzała na nich, prysł niepokój i poczuli się "jak w niebie"...

Druga grupa z brązu nosi nazwę: "Rozmowa". Płacząca Pani przystanęła wpół drogi, skryła dłonie w długich rękawach jak mniszka, mówi im w najprostszych słowach co mają "jej ludowi przekazać". Przed nią dzieci zasłuchane.

Trzecia grupa, to Pani Wniebowzięta, w chwili, gdy unosi się ku niebu. Przed nią pastuszęta w ekstazie...

Na samym dnie kotliny, u stóp Płaczącej Pani, tryska źródło. Wyschłe od czasów niepamiętnych, ożyło w ów dzień pamiętny i odtąd nie przestaje szemrzeć. Kilku harcerzy w krótkich spodenkach czerpie wodę do aluminiowych butelek. Na kamiennych stopniach klęczą pątnicy zamodleni, przeważnie młodzi. W ogóle w La Salette uderza mnie przewaga młodej generacji: czyżby dlatego, że dostęp taki trudny?

Czuję, że wzruszenie chwyta mnie za gardło, choć właściwie nic nie zaszło, nic nowego nie "odkryłam"... Czar świętego miejsca zaczyna działać.

I nagle srebrną strzałą przeszył ciszę głos sygnaturki. Roztańczył się echem po graniach, rozchybotał trzykrotnie, aż doścignął go i wchłonął potężny bas, rozkolebany spokojnym rytmem:

"Już czas", "Już czas", "Już czas". Dzwoniono na Anioł Pański.