Jego "majowe"...
Drukuj

(FRAGMENT WIĘKSZEJ CAŁOŚCI)

Stary Garewicz, oparty na swojej lasce, klęczał tuż przed ołtarzem. Oczy miał wzniesione ku górze, gdzie w blasku jarzących się świec promieniał obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Wargi jego poruszały się, odpowiadając na wymawiane przez kapłana wezwania litanii pełnym pokory "módl się za nami". Czasem jednak Garewicz musiał przerwać skupienie, by obejrzeć się na dwóch klęczących obok niego wnuków, chłopaków: sześcio- i ośmioletniego. Jurek i Krzyś też starali się w skupieniu wzywać Jasną Panienkę o modlitwę za sobą, ale w tym wieku trudno o wytrwanie z myślą skoncentrowaną na jednym temacie, choćby najświatlejszym. Raz po raz oczy ich, sprytne, błyszczące, pomykały na boki, to ku gromadom ludzi, ciasno zalegającym wnętrze małego kościółka, to ku postaci kapłana pogrążonego w modlitwie, to ku odblaskom świec skapujących stopionym woskiem, to wreszcie ku okolonej siwą brodą twarzy dziadka. Z tej ostatniej wyprawy oczy najszybciej gotowały się do odwrotu. Bo oto i dziadek spoglądał ku nim, a widząc nieuwagę, marszczył groźnie czoło. Na chwilę znowu wracali chłopcy do modlitwy...

Słońce ani nie myślało jeszcze kłonić się ku zachodowi w ten ciepły, pogodny wieczór majowy. Garewicz, opierając się na swym sękaczu, szedł wcale rześko. "Basałyki" jak nazywał swych ulubieńców, hasały wokół, nakładając drogi jak młode psiaki. Uśmiechał się do tych ich pląsów, a na myśl wracały własne młode lata. I on był taki...

Myśl podążyła za wspomnieniami...

Od kiedy pamięta, stale z życiem jego splatały się nierozłącznie te ukochane nad wszystko nabożeństwa majowe. Najmilsze i najbardziej trwałe wspomnienia wiązały się zawsze gdzieś z nimi...

Gdy był w leciech swoich wnuków, a może i jeszcze młodszy... Jedynak. Matka zabierała go zawsze ze sobą na nabożeństwa wieczorne. Najbardziej podobały mu się majowe. Jasno, pogodnie zazwyczaj bywało wtedy na świecie, do wtóru ludzkiego śpiewu dołączały się chóry ptasząt, niespokojnym lotem aż pod drzwi kościelne dolatywały chrabąszcze, świeży poszum wiosennego wiatru szedł wśród okolicznych drzew. Nawet deszcz nie był groźny, choćby się stało na drodze, przed otwartymi szeroko, na oścież drzwiami świątyńki...

Klęczał wtedy obok matki, starał się, jak i ci chłopcy, w skupieniu odmawiać litanię, ale nie zawsze się to udawało. Myśl młoda, bujna, przejęta milionem spraw, wyrywała się niecierpliwie na boki, jak młody źrebiec rwąc pęta, pragnie wyhasać się do woli.

Mało co większy był od Krzyśka, gdy stracił matkę. Późną wiosną to było, i ciekawe, zawsze z ostatnimi wspomnieniami o matce łączyły się te codzienne wędrówki do kościółka na nabożeństwo majowe. Taki miała zawsze wesoły uśmiech, tyle pobłażania dla jego swawoli i dziecinnych wydziwiań... Ciężko mu potem było bez niej...

Doszedł wieku lat siedemnastu. Był w siódmej klasie gimnazjum. Wiek to najbardziej niebezpieczny. Po głowie snują się jakieś obrazoburcze myśli, wola zda się mieć tyle siły, by światem całym zawładnąć. Przestają istnieć autorytety, rozszumiały umysł wywraca wszystko na swej drodze. Kilku ich takich było. Doszły ich takie czy inne zdania negujące istnienie Boga. Rozbudowali to zaraz w wolnomyślicielską teorię. Przestali się modlić, przestali zdejmować czapkę przed kościołem. Trwało to niespełna rok, do maja właśnie. Dzień był taki pogodny jak dzisiaj. Wracał z jakiegoś zebrania do domu. Przechodził obok kościoła, tego samego, do którego tyle razy chadzał z matką. Doszedł go chóralny śpiew tak dobrze znanej pieśni - "Pod Twoją obronę". Dziwnie coś go chwyciło za serce. Przystanął, a potem wolno skierował kroki w stronę kościoła. Ludzie powoli zaczynali się wysypywać zeń gęstą masą. Gdy się rozluźniło, wszedł do wnętrza. Stał jakiś czas niezdecydowany w progu. Obraz był jeszcze oświetlony rzęsistym światłem. Jak dawniej... Nie wiedział, kiedy uklęknął, kiedy usta jego poczęły szeptać od roku już blisko niewymawianą modlitwę. Następnego dnia znów zjawił się na "majowym"...

A te lata spędzone na wsi. Zaraz za wioską była kapliczka. Duża, może trochę niezdarna, ale przez swój prymityw artystyczny jeszcze bardziej urocza. Najbliższy kościół oddalony był o piętnaście kilometrów. Tyle, że się tam ludziska w niedzielę na sumę wybrali. Majowe odprawiali sami, przy tej właśnie kapliczce. Łan głów chwiał się wtedy nad drogą, a daleko w pola niosła się litania. A potem śpiew triumfalny, radosny, ogarniał wszystko wokół. Płynął w dal, głosił chwałę Jasnej Panienki... Tak, właśnie w drodze powrotnej z takiego nabożeństwa poznał swą żonę... W maju. I w maju ślub brali. Jak to wiele rzeczy z jego życia wiązało się z majem. Pierwszy syn przecież też przyszedł w maju na świat...

Okupację spędził w obozie. Dostał się tam jeszcze w 1940 r. Syn robił co mógł, aby go z hitlerowskich łap wydostać, ale nie udało się. Ciężkie były to lata. A jednak i z tego okresu były także radośniejsze wspomnienia. Ot, choćby te właśnie nabożeństwa majowe, które przyciszonym głosem, późno wieczór, stale odmawiali w swoim baraku. Ksiądz jeden był z nimi. Miewał wtedy zawsze takie piękne kazania. Zachęcał do wytrwałości, do polecenia się w opiekę Maryi. Z jaką ufnością powtarzali za nim słowa modlitwy św. Bernarda. Wiele otuchy i wiary w promienną przyszłość czerpali z tych modłów wieczornych...

Wytrwał, wrócił do swoich. Wnuki mu tymczasem na świat poprzychodziły, przyniosły nową radość dla starzejącego się serca. I oto chodzi razem z nimi na swoje ukochane majowe, wspomina dawne, dziecinne lata, gdy go matka tak samo strofowała marszczeniem brwi za nieuwagę w kościele. Jakże mu trudno czasem przychodzi to marszczenie, gdy pragnąłby jeno uśmiechnąć się z serca do swoich urwisów. Przecie ta ich nieuwaga Matce Bożej nie jest niemiła. Zna ona dusze tych młodych, wystarczy Jej z ich strony jedna choćby chwila skupienia i dziecięcej, przeogromnej ufności.

- Jutro warto byłoby nieco kwiatów przynieść przed ołtarz, ładnie rozkwitły po ostatnich deszczach w ogródku - pomyślał.

Przystanął na chwilę, rozejrzał się. Chłopcy zniknęli. Uważnie badał okolicę oczami. Aż raptem zza krzaków wyskoczył naprzód Jurek, a zaraz za nim - Krzysio, z wrzaskiem okropnym. Musiał udawać, że bardzo się przestraszył...

Chłopcy pobiegli znów kłusa przed siebie. Garewicz postał jeszcze przez chwilę, a potem poczłapał rześko przed siebie. Już mu się i jeść zachciało...